Wiedziałem, że taki będzie tytuł tego posta, jeszcze na długo zanim obejrzałem ten film. No bo niby jaki film miał stworzyć ktoś, kto nie dość, że na horrorach się nie zna, to jeszcze za nimi nie przepada? Motyw opętania jednej osoby został zerżnięty z "Czasu śmierci" (nie wstyd tak okradać raptem o trzy lata starszy film, który sam w sobie zbyt oryginalny to nie był?), motyw postaci wychodzącej z obrazu - z opowiadania Kinga "Polaroidowy pies", a morderca w czarnym habicie wystąpił w conajmniej kilku filmach. Chyba jedyną wpadką techniczną jest wspomniany obraz, na którym niejednokrotnie z bliska widać postać w innym miejscu niż z daleka (w którymś ujęciu z daleka w ogóle jej nie było widać). Wspaniały jest tajemniczy amulet, który jest ultra-tandetnym krzyżem celtyckim (może to jakiś ukłon w stronę skinheadów?) sprzedawanym na byle straganie. Jak na slasher przystało, przydałyby się jakieś sceny gore, nie? Tu nie ma żadnych. Wszystkie zabójstwa są właściwie poza kadrem (sic!). Sposób przedstawienia legendy był beznadziejny (żenujący był ton opowiadającego). Poza tym, denerwowały mnie główne bohaterki. Czy zawsze piękne dziewczyny muszą być tępymi pi*dami? Nie cierpie pogłębiania takich stereotypów. Faceci w tym filmie też się nie popisali za bardzo...
A teraz wypadałoby coś pozytywnego wspomnieć o filmie. Fajne były zdjęcia, muzyka była dobra. Dobór lokacji był bardzo dobry (co jak co, ale ten zamek miał klimat). No właśnie, klimat film miał też w porządku (choć nie straszył). Czyli w sumie wszystko byłoby ok, gdyby nie przytłaczająca ilość rzeczy do poprawy, hahaha...