Nawet jak na musical. Miałem czasami wrażenie, że na siłę wciskają piosenki, co totalnie psuło
klimat i niszczyło emocje, które można było przekazać zwyczajnie wypowiadając daną kwestię. W
dodatku rytm w niektórych utworach razi w uszy.
Niektóre sceny też były dość słabo zrobione np. przy barykadzie.
Niemniej film nie jest zły, dlatego wystawiłem ocenę 7.
Zgadzam się w pełni! Uch! Film mnie dosłownie zmęczył. W trakcie oglądania dusiłam się tym wszystkim. Historia filmu owszem - ciekawa, ale to bezustanne śpiewanie było straszne. ZA DUŻO. Większość emocji znikała przez te nieudane pioseneczki i tylko 'jezu, znowu'. Pierw myślałam, że to jakiś żart, że to ustanie, ale nie >>' Do kooońcaaa ciągnęli. LALALA~!
Bo to jest musical więc dialogi są wyśpiewywane, podobnie jest w operze, chociaż tam jest inny, raczej wyższy poziom muzyczny.. Mnie nie sposób jest oceniać obiektywnie bo byłem w teatrze i wyszedłem zachwycony, pewnie dlatego film mnie nie zawiódł, nie nużył i pozostawił uczucie niedosytu,że to już koniec, tak szybko.
Dla mnie nie było niedosytu, że to już koniec, tak szybko, tylko 'boże, ile jeszcze?' Jak dla mnie były niedociągnięcia i zanikało mnóstwo emocji.
Taki jest człowiek, nie wszystko wszystkim podoba się tak samo. To chyba dobrze? bo ta różnorodność w odbiorze rozbudza ludzką kreatywność. Tak mi się wydaje.
Oczywiście, że masz racje! ^.^ Zresztą tak mi się skojarzyło, że przeciwieństwa się przyciągają i można miło powymieniać zdania : )
Swoją drogą zabawne jest jedno - byłam na Nędznikach w Romie i nie mogłam wysiedzieć, bo tak mnie te "jęki" męczyły. Byłam w Operze na sporo dłuższym od Nędzników Don Giovannim i nie mogłam się oderwać xD A ponoć musicale są lekkostrawne, a opery ciężkie xD
Chyba po prostu francuskie musicale są dla mnie niestrawne, bo sporo innych musicali wręcz kocham :D
Wiesz ja chyba również wolę opery od musicali. Musical niekoniecznie jest lekkostrawny. Lekkostrawne są operetki. A co do Les Miserables, musical chyba nie jest francuski, raczej angielski, nie mam pewności ale tak mi się wydaje. Natomiast książka to arcydzieło zarówno literatury francuskiej i światowej.
Musical w 100% francuski - dlatego ciężki ;)
Ah - operetki to sama przyjemność xD Opery też ;)
Dla jednego ciężki a dla innego nie. Ja wyszedłem zarówno z Romy jak i z kina zachwycony.
Trzeba po prostu lubić ten specyficzny styl francuskich musicali. Generalnie to typ, który można tylko kochać lub nienawidzić :D
Chwila moment. Opery od musicalu nie odróznia poziom muzyczny. TO właśnie jest opera. Rozróżnienie wygląda następująco:
w musicalu występują i dialogii i partie śpiewane, z tym, że partie śpiewane z reguły nie posuwają akcji, są jakby "ariami".
opera to forma, w której dialogii nie występują, występują w niej za to i arie (czyli elementy muzyczne, które akcji nie posuwają) i recytatywy (recytowano-śpiewane partie tworzące fabułę).
"Nędznicy" to OPERA.
Aczkolwiek jeśli chodzi o śpiewanie - mi się nie podobało, ale z innego względu. Większość "kawałków" w tym filmie była totalnie niemuzyczna. "Tematu" szukało się przez długie minuty i wciąż nie dawało się go doszukać. Za dużo śpiewania poza rytmem, za bardzo zróżnicowane i rozciągnięte w czasie melodie... po prostu zbyt dużo tego, co dla ucha ciężkie, Po połowie filmu błagałam, żeby przestali śpiewać.
W tym musicalu występują jakieś dialogi, a stwierdzenie, że ,,Les Miserables" jest operą to dosyć odważna i kontrowersyjna konstatacja.
W których miejscach są dialogi? Wszystkie te "dialogi" są w najgorszym wypadku melorecytowane.
"Odważna i kontrowersyjna konstatacja"? Nie rozumiem, to chyba dlatego, że wszystkim się wydaje, że opera=arcydzieło. Przecieć opera to po prostu gatunek, jak dramat czy musical.
"Jesus Christ Superstar"? "Tommy"? "Kwadrofonia"? Daleko im do muzyki poważnej czy tym bardziej "arcydzieł" (których nie mogę słuchać ani minuty) Wagnera, a są to właśnie opery. Dlaczego w przypadku "Nędzników" jest to stwierdzenie kontrowersyjne?
"Nędznicy" to musical. O przynależności gatunkowej nie decyduje fakt, czy dzieło jest śpiewane przez cały czas, czy przeplatane dialogami, nie wiem skąd to wzięłaś. Raz, oper się nie tłumaczy albo prawie nie tłumaczy, a przecież to na czym byłaś w kinie już tłumaczeniem jest. Dwa, śpiewak operowy jest najpierw śpiewakiem, aktor musicalowy jest przede wszystkim aktorem.
"w musicalu występują i dialogii i partie śpiewane, z tym, że partie śpiewane z reguły nie posuwają akcji, są jakby <<ariami>>."
Mówisz o musicalach sprzed lat 60./70., gdzie faktycznie tak było. Obecnie, różnica między operą a musicalem jest względnie zatarta, na przykład nie nazwałabym "Evity" operą, chociaż lepiej pasuje do tego miana niż "Les Miz".
"Aczkolwiek jeśli chodzi o śpiewanie - mi się nie podobało, ale z innego względu. Większość "kawałków" w tym filmie była totalnie niemuzyczna. "Tematu" szukało się przez długie minuty i wciąż nie dawało się go doszukać. Za dużo śpiewania poza rytmem, za bardzo zróżnicowane i rozciągnięte w czasie melodie... po prostu zbyt dużo tego, co dla ucha ciężkie, Po połowie filmu błagałam, żeby przestali śpiewać."
Temat? Całość składa się z paru powtarzających się motywów, chociaż co prawda "najgłówniejszy" trudno jest wyciągnąć. W filmie postawili raczej na grę aktorską, z kolei w oryginalnym musicalu kładzie się nacisk raczej na popisowe numery wokalne. Naturalnie, "Bring him home" brzmi znacznie bardziej dramatycznie i wzruszająco, wykonane przez odosobnionego aktora, delikatnie oświetlonego pośród ciemnej sceny niż w warunkach. Ale wykonania mi się podobały, przynajmniej w większości.
Jesli chodzi o na przykład "bardziej operowe" wykonania, to posłuchaj tego:
http://www.youtube.com/watch?v=QMh6Zk-aYsw
A tak jeszcze a propos rozważań nt. różnic między operą a musicalem, Stephen Sondheim zgrabnie to ujął: "I really think that when something plays Broadway it's a musical, and when it plays in an opera house it's opera."
Cóż, to chyba takie clue:)
Hm, skąd to wzięłam? Może z podręczników? :)
A apropos nie tłumaczenia oper - to nie jest cecha, która wyróżnia operę. To jest to, że kiedyś nie były tłumaczone w ogóle, a teraz są tłumaczone bardzo rzadko. Poza tym libretta od prawie zawsze były tłumaczone.
Hm, można też stwierdzić, że "Władca Pierścieni" jest fantasy, ale" Harry Potter" już nie, bo jego jakość jest słaba i jakoś się nie umiesz wczuć w ten klimat. Albo że gdy "Hobbit" był tworzony, mówiło się, że to jest fantasy, ale na "Harry'ego Pottera" tak już nie można powiedzieć, bo to inne czasy. Opera to opera, musical to musical, a film muzyczny to film muzyczny. Różnią się od siebie jak suita od kantaty albo komedia od tragikomedii. Toż to nawet głupia wikipedia podaje te różnice, chociaż w tych artykułach o muzyce też jest tam masa błędów.
Nazwy różnych gatunków powstają dlatego, że każdy z tych gatunków ma cechy charakterystyczne dla siebie. Jeśli opera jest nakręcona na planie, wciąż jest operą, dopóki ktoś nie sklasyfikuje tego oficjalnie jako nowy gatunek i nie nada mu jakiejś konkretnej nazwy - nie wiem, opery filmowej, czy cokolwiek. Fakt jest jednak taki, że różni się ona w formie od musicalu. I nieważne, czy to lata 70te czy XXI w., nazwa funkcjonuje dlatego, że ma swoje znaczenie.
Czy jeśli w operze krakowskiej wystawią spektakl mimów, trzeba go będzie nazwać operą tylko dlatego, że jest przedstawieniem w operze? To dlaczego operę nazywamy musicalem tylko dlatego, że jest operą na planie filmowym?
Opera nie staje się operą tylko dlatego, że ciągle śpiewają względnie wysokimi głosami.
"Nazwy różnych gatunków powstają dlatego, że każdy z tych gatunków ma cechy charakterystyczne dla siebie."
Tak. Nie ma to jak zabijać postmodernizm.
Nie mówię, że "Nędznicy" są postmodernistyczni:) Ale granica między operą a musiacalem w tym wypadku jest zatarta. "JCHS" nie jest klasyczną operą, a rock operą, którą od "normalnej" opery różni tyle, co Ewę Demarczyk od Anny German.
Opera nie różni się od musicalu jak "komedia od tragikomedii". Mają liczne punkty wspólne. To, co napisałaś, tyczy się musicali z lat 60./70. typu choćby "Deszczowej piosenki". Zgodnie z Twoim tokiem rozumowania Andrew Lloyd Webber pisał prawie wyłącznie opery, "Joseph and the amazing technicolor dreamcoat" też jest operą? I "Cats"? A na przykład "Jekyll&Hyde" Wildhorna nie pasuje do żadnych kryteriów, które wypisałaś. Występują dialogi mówione, a piosenki albo prezentują plan wydarzeń ("Facade") albo uzewnętrzniją uczucia ("Once upon a dream") albo "pchają" akcję do przodu ("Confrontation", "This os the moment"). Czyli w zasadzie podobnie jak w "Nędznikach. Tylko, że w oryginalnym musicalu, mówionych pada 5 słów, cała reszta jest śpiewana, co nie czyni z nich automatycznie opery. Primo, "Les Miz" składają się z paru motywów muzycznych, powtarzających się przez cały czas trwania. Secundo, w dobieraniu obsady bierze się pod uwagę również fizyczność bohaterów, większe znaczenie ma wiek bohaterów (byłam na "Traviacie", w której Violetta prawie dorównuje wiekiem Germontowi, Giorgiowi oczywiście:)) czy ich uroda (gdybyś prześledziła przedstawienia "Les Miz" przez te 27 lat, zauważyłabyć, że granice między tymi dwoma gatunkami zaczynają się z biegiem lat zacierać: w pierwszych przedstawieniach, realizm historyczny i podobieństwo do postaci z książki, przykładowo obdarzona urodą niemalże włoską Rutie Henshall nosi blond perukę, bo Fantine w powieści, jeśli się nie mylę, włosy ma złote, aktorzy są najpierw aktorami, a dopiero później piosenkarzami - nie mówię, że Colm Wilkinson czy Lea Salonga śpiewają źle, wręcz przeciwnie, ale ogólnie starają się nadać swoim postaciom bardziej "życiowy" charakter niż Alfie Boe, Katie Hall, Samantha Barks, vide chociażby charakteryzacja Lei Salongi a wygląd Samanthy Barks, czy "Afroamerykanin w XIX-wiecznym Paryżu" czyli Norm Lewis jako Javert).
Napisać, że o przynależności gatunkowej decyduje fakt, czy śpiewają dużo czy tylko trochę, to jakby napisać, że "Suspiria" to klasyczny thriller dla nastolatków, bo jest dziewczyna, której próbuje odkryć, co złego dzieje się w jej szkole.
Pozdrawiam:)
Szczerze, nie rozumiem tej całej wypowiedzi nt. podobieństw do książki czy ich braku. Nie rozumiem też tej pierwszej połowy. Co tytuły i nazwiska mają wspólnego z podstawą teoretyczną?
Ano i nikt nie mówi nic o śpiewaniu wysokimi głosami, to by było wyjątkowo głupie stwierdzenie.
PS: komedia i tragikomedia tez mają wiele punktów wspólnych, więc moje porównanie wraca do łask :)
Się rozpisałam, a miałam się zmieścić w 5 słowach xD. No i straciłam główny wątek. Chodziło mi głównie o to, że opera jest dziełem w swoim rodzaju mitycznym, gdzie właściwie fizyczność bohaterów nie ma większego znaczenia, są narzucone najwyżej ogólne normy (Salomea Kruszelnicka za grosz przecież Japonki nie przypominała:D), typu ładny, brzydki, karzeł, diabeł itd. A musical charakteryzuje się względnie dużym realizmem.
1. część mojej wypowiedzi? Tytuły i nazwiska? Aha, już rozumiem czego nie rozumiesz XD
"Joseph and the amazing technicolor dreamcoat" Andrew Lloyda Webbera to musical, w którym całość jest śpiewana. Autor wykorzystał wszelkie możliwe "środki stylistyczne" do oddanie specyfiki świata przedstawionego, który oscyluje na granicy kiczu i piękna, a na melodie składają się zarówno rytmy rock'and'rolla jak i tradycyjne pieśni z okolic Trynidadu. A mimo wszystko, "Joseph..." operą bynajmniej nie jest, a przynajmniej zupełnie nie pasuje do takiego ujęcia.
A na przykład "Koty" też nie bardzo pasują do Twoich kryteriów. To bardzo specyficzny musical, który z przerażającą wręcz precyzją przedstawia dziwny "koci świat", ze świetnie dopasowaną "kocią" muzyką i perfekcyjną scengorafią i charakteryzacją. Ale czy oglądając go, nazwałabyś go operą? A słynną piosenkę Barbary Streisand "Memory" - arią operową?
Chodzi mi o to, że od lat 70. kiedy za musicale wzięli się choćby Sondheim i Webber, granice między operą a musicalem zaczęły się zacierać. Musical zdecydowanie nie różni się od opery tak diametralnie, jak przedstawienie mimów:)
PS: jesteś muzykiem?
Film fajny, ale rzeczywiście śpiewanie o wszystkim i każdego dialogu to było za dużo. musical jest fajny jak śpiewanie nie spowalnia akcji. Moim zdanie, jakby w całym filmie zostawić z 10 śpiewanych momentów, byłby to taki sam musical a na pewno byloby łatwiej zrozumieć, bo czasem 2-3 osoby spiewały na raz i ja już zama nie wiedziałam kto co ma do powiedzienia.
Ja nie zgadzam sie ze wszystkimi opiniami. Jak byłem w kinie na Nędznikach, to sie prawie wzruszałem (chociaż zazwyczaj tego nie robie), bo mnie sie podobają takie musicale, sam jestem miłośnikiem musicali. A w Nędznikach aktorzy w miarę możliwości dobrze odegrali swoje role i dobrze je wyśpiewali ;)
Zgadzam się z tym, że piosenek było zdecydowanie za dużo. Oglądałam film w zaciszu swojego domu i bardzo, bardzo, bardzo się męczyłam. Parę razy byłam bliska tego żeby wyłączyć lub chociaż przesunąć scenę, jednak się powstrzymałam. Nie wiem jak wytrzymałam ale jakoś się udało. Myślę, że film zrobiłby większe wrażenie gdyby postawiono na piosenki wykonywane tylko w kilku podstawowych scenach, a nie non stop. jestem wielką fanką tego gatunku więc koniec końców film mi się podobał, ale poleciłabym go raczej tylko fanom musicali.
Hmm... Wydaje mi się, że po musicalu można się spodziewać przede wszystkim... śpiewania. Więc jeśli komuś jest za dużo śpiewania w musicalu to znaczy, że chyba niekoniecznie musicale są dla niego. A film po prostu dość wiernie oddaje oryginalny musical w kwestii piosenek i stąd prawie wszystko jest śpiewane, oprócz kwestii dołożonych w filmie.
Zgadzam się z Tobą. Najwidoczniej nie jest mi przeznaczony ten gatunek filmowy, ponieważ seans mnie naprawdę zmęczył. Aktorstwo na naprawdę wysokim poziomie, jednak to nie znaczy, że wszyscy aktorzy nadawali się do śpiewania.
A ja mimo, iż nie przepadam za musicalami, jestem zafascynowana filmem, naprawdę wzruszający.
Musical i za dużo śpiewania? Żartujesz czy serio jestes głupi(a)?? Na komedie tez narzekasz ze za duzo smiechu??
Obejrzyj sobie inne (lepsze) musicale np. Sweeney Todd'a, to zobaczysz o czym mówię. Tam śpiewanie - jest, owszem. Zgrabnie dobrane rytmy, dobre teksty i piękna muzyka również. W Nędznikach wszystko było jedną, bezbarwną piosenką, która męczyła i nudziła.
I tak na przyszłość - zapoznaj się z zasadami kulturalnej dyskusji i uszanuj opinię innych.
"Sweeney Todd" lepszy? "Nędznicy" nie składają się z "jednej, bezbarwnej piosenki", tylko z licznych, barwnych, piosenek. Problem tkwi nie w musicalu, tylko w jego ekranizacji: twórcy silili się na "przeciętnych śpiewaków, doskonałych aktorów", ale wyszło im to w przypadku 2 postaci: Hugh Jackmana i Anne Hathaway, których gra aktorska faktycznie całkowicie rekompensowała braki w umiejętnościach wokalnych. Ale Amanda Seyfried, Russel Crowe, przeciętna - i wokalnie, i aktorsko - Samantha Bark- zdecydowanie psują wizerunek filmu. Helena Bohnam-Carter i Sasha Baron Cohen mają za małe role, żeby się wybić.
Polecam oryginalny musical (na przykład wersję na 10. rocznicę, czyli "Dreamcast", chyba moja ulubiona). Piosenki naprawdę nie przeszkadzają, mimo, że mówią jeszcze mniej niż w filmie (bo łacznie 5 słów xD).
Powiem tak, mnie w połowie filmu męczyło śpiewanie (w teatrze Roma tego nie doświadczyłam)
W filmie aktorstwo na naprawdę wysokim poziomie, jednak to nie znaczy, że wszyscy aktorzy występujący nadawali się do śpiewania. Lubię Russella Crowe'a ale przepaszam, ona ma taki talent do śpiewu jak ze mnie baletnica. Hugh Jackmana i Anne Hathaway idałami muzycznymi nie są wg mnie , ale chociaż nie miałam ochoty cisnąć czymś w ekran przed sobą.
Ogólnie widowisko super, ale muzykalnośc filmu nie jhest dobra stroną tego obrazu. Wg mnie "Upiór w operze" jako film -adaptacja musicalu scenicznego ( analogoiczna sytuacja jak w "Les Mis" ) o niebo lepszy, jeśli chodzi o wokale aktorskie. Rozumiem iż każdy ma inne zdanie- i dobrze. Ja zostawiam tu swoją skromną opinię.