"Listy do M." to nigdy nie było ambitne kino, a bardzo klimatyczna świąteczna komedia. Takie filmy też są potrzebne, zaliczamy je jako tzw. "guilty pleasure" i spoko, ja też lubię. No, tylko że to nie była ani "klimatyczna", ani "świąteczna", ani "komedia".
-Maciej Stuhr okazuje się być duchem. Jak to się klei z początkową sceną filmu - nie wiem, jak na moje, to film trochę bardziej powinien podkreślać, że jakiś bohater jest "nadprzyrodzony";
-Wojciech Malajkat najpierw dwukrotnie próbuje popełnić samobójstwo, w międzyczasie całuje się ze świeżo poznaną kobietą, strzela z broni w restauracji, po czym swobodnie chodzi po Warszawie, by na końcu trafić do aresztu.
-Cały wątek Józka bazuje na tym, że hehe Japończyk, śmieszny akcent, połowy słów nie rozumie i naiwny. Przypominam, mówimy o Warszawie w 2024 r., a humor bazuje na tym, że ktoś jest z Japonii;
-Szczepan okazuje się być antagonistą w pewnym momencie, bo słusznie irytuje go fakt, że sąsiedzi sami (!) wprosili się na Wigilię, a do tego słusznie uprzedza Józka, że Lucek chce go oszukać. Jeśli na Filmwebie wcześniej sprawdziliście pełne imię i nazwisko Lucka, to gratuluję macie spoiler sceny finałowej.
-No i Grzesiek, który, z całym szacunkiem, powinien zostać dawno kopnięty w pupę nie przez Mela, a przez swoją byłą-obecną (?), niesamowite, że w 2024 r. ktoś jeszcze podaje tak toksycznego człowieka i jeszcze usiłuje nam wmówić, że ten jest postacią jakkolwiek pozytywną.
A co ma ten film wspólnego ze świętami? Śnieg.