PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=31382}
5,9 1 239
ocen
5,9 10 1 1239
5,3 3
oceny krytyków
Listy miłosne
powrót do forum filmu Listy miłosne

Dziwne miejsca, dziwne domy, dziwne wnętrza, dziwni ludzie... To chyba pierwsze spostrzeżenie, które nasuwa się po obejrzeniu "Listów miłosnych" Sławomira Kryńskiego. Wielu widzom owa "dziwność" jest jednak dobrze znana, dawno oswojona. Dla tych, którzy mieliby wątpliwości co do jej rodowodu, reżyser już w czołówce umieszcza wskazówkę dedykując film pamięci Wojciecha Jerzego Hasa. To rodzaj hołdu dla artysty, próba pożegnania z twórcą, którego Kryński uważał zawsze za swego mistrza.

I nigdy nie krył fascynacji sztuką Hasa. Więcej, dał jej piękny wyraz w swym poprzednim filmie, "Księdze wielkich życzeń". Nie próbował go jednak naśladować. Twórczo odwołując się do Hasowskiej poetyki, języka i stylu, podkreślał imaginacyjny charakter na poły realnej opowieści, odważnie wprowadzał w zgrzebną codzienność domu starców elementy irracjonalne.

Teraz posunął się o krok dalej. A raczej o kilka kroków. I trudno oprzeć się wrażeniu, że było ich zbyt wiele. Z jednej strony zaproponował grę skojarzeń i aluzji, odniesień i cytatów. Pojawiają się w "Listach miłosnych" sceny niemal dosłownie przeniesione z Hasa (wczesnego Hasa, przede wszystkim), piosenki, które po raz pierwszy zabrzmiały w jego filmach. I niejednemu z widzów coś w sercu drgnie, gdy usłyszy Sławę Przybylską znów śpiewającą z ekranu "Pamiętasz, była jesień" czy "Balladę o wieczornym gościu", gdy znów otworzą się drzwi pensjonatu "Quo vadis", w którego zakurzonych lustrach wciąż odbija się twarz Ireny Netto, sprzedającej kota jako psa, gdy powtórnie trafi do restauracji, gdzie na obiad nie można zjeść niczego oprócz... obiadu. Szkoda, że Kryński na tym nie poprzestał. Bowiem niepostrzeżenie (może nawet dla samego siebie) stał się imitatorem, który mechanicznie odwzorowuje tworzony przez mistrza świat. To już nie stylizacja, ale kopia. Pretensjonalna w dodatku. I martwa.

Jaka jest różnica między kopią w oryginałem? Może niewielka, subtelna, ale właśnie ona decyduje o jakości i randze dzieła. "Kopię od razu zdradza brak szczerości, zbytnia perfekcja, świadomy wysiłek - zauważył Willard Huntington - brak jej entuzjazmu i spontaniczności". I wszystkie te znamiona noszą, niestety, "Listy miłosne". Trudno odmówić filmowi wizualnej urody, staranności w komponowaniu malowniczych obrazków. Widać wysiłek scenografa, operatora, reżysera, by wszystkiemu - od śmietnika począwszy - nadać wyraźne piętno niezwykłości. Tyle że nie wynika ona z natury rzeczy i ludzi. Stanowi wyłącznie makijaż. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od początku do końca jesteśmy świadkami mozolnej inscenizacji, że mamy do czynienia z rzeczywistością na zimno zaprogramowaną, gdzie przedmioty i ludzie istnieją wyłącznie poprzez swój materialny charakter.

Tym razem nie udało się Kryńskiemu wyjść poza fotograficzną dosłowność, poza zewnętrzną stronę świata. Miejsce przeżyć zajęły pozy, emocje zastąpione zostały deklaracjami. Dlatego "Listom miłosnym" po prostu się nie wierzy, co dla każdego filmu, którego materię stanowić mają uczucia, jest zabójcze. Co zatem pozostało? Opowieść, której dramaturgię tworzą pozorne ruchy pozornych ludzi, błąkających się po omacku wśród falujących zwojów białych materii w poszukiwaniu... autora. Dramatu. Sprawy, którą warto by się przejąć. I trudno dziwić się bezradności bardzo dobrych przecież aktorów: Szaflarskiej, Holoubka, Hanuszkiewicza, Peszka... grającej główną rolę Magdaleny Cieleckiej wreszcie. To chyba pierwsza rola, która aż tak bardzo się jej nie udała. Może dlatego, że przyszło aktorce zmagać się z postacią całkowicie wymyśloną, sztuczną. Może dlatego, że jej bohaterka niczego właściwie nie przeżywa, ale z niezmiennie zamyśloną twarzą opowiada o przeżyciach. Może dlatego, że pozbawiona została partnera. Bo Mariusz Frankowski jest wprawdzie na ekranie, ale mogłoby go nie być.

Kiedyś podobne filmy określano kurtuazyjnym mianem ambitnej porażki. Co znaczyło: o niczym i dla nikogo. A przecież mogło być inaczej. Przecież pojawił się w "Listach miłosnych" trop, który wiele obiecywał, nasuwający skojarzenia z "Księgą wielkich życzeń" - czyli coś, co Kryński rozumie i czuje: kwestia starości. Jednak nie tej starości, która - jak w poprzednim filmie reżysera - pozwala z godnością wyjść naprzeciw temu, co nieuniknione, ale starości, jakiej każdy z nas się lęka. Czyniącej wrogiem własne ciało i umysł, skazującej na łaskę i niełaskę innych. Taki dramat przeżywają rodzice bohaterki: ojciec zmuszony do odejścia z pracy, matka coraz bardziej wpatrzona w siebie i z coraz większą determinacją walcząca o zachowanie śladów dawnej urody (świetna Ewa Wiśniewska - jedyna, której udało się w "Listach miłosnych" stworzyć żywą i przejmującą postać). Jednak to zaledwie okruchy, sygnały, sugestie. Jakby z zupełnie innego filmu wzięte - o ludziach, a nie fantomach zastygłych w pożyczonych dekoracjach.

JADWIGA

Warto chyba dodać, że to powyższe to recenzja Macieja Maniewskiego z "Kina" (http://film.onet.pl/7846,1437 2,1,recenzje.html)