Film obejrzałem na świeżo po książce, do której przymierzałem się latami. Już dawno zacząłem czytać, ale nie pociągnąłem dalej. Teraz przy okazji zaplanowanego seansu adaptacji Stanleya Kubricka wreszcie przeczytałem. I co? Wnioski wciąż te same. Napisana kwiecistym stylem, piękna językowo historia o pedofilu. No sorry, ale jak dorosłego faceta podniecają dwunastoletnie dziewczynki to jest pedofilem i koniec kropka. Dwunastolatki mogą podniecać trzynastolatków i jest to absolutnie zdrowe. Jeszcze bym "zrozumiał", gdyby jarały go dojrzałe już nastolatki, wyrośnięte jak na swój wiek, ubrane i wystylizowane na dorosłe, ale w powieści jasno wybrzmiewa, że Humbert lubi w nimfetkach to, co dziecięce. Nabokov napisał coś, co dalej jest skandalem - ładnie, elegancko napisane wejście do umysłu zboczeńca. Właśnie to jest najgorsze, że przez piękny język można zapomnieć o obrzydliwych, lepkich pragnieniach Humberta. Jeszcze mocniej to wybrzmiewa przez mało ilość dialogów, bo Nabokov dialogami gardził (moim zdaniem to było głupie, bo przez to jego proza była czasem czytanką ucznia z drugiej klasy, który pisze "mama powiedziała mu, że jest na niego zła", niż normalnym dziełem literackim, którego żywe dialogi są ważnym elementem).
Humbert w końcu zdobywa, to, czego pragnie i jeszcze mówi, że seks nie ma tu znaczenia, że chodzi o coś głębszego, silniejszego. Jak w to uwierzyć, skoro przez pół książki ślini się do ledwo rozbudzonego erotycznie dziecka? Tak się składa, panie Humebert i Nabokov, że seks ma tu znaczenie i żadne głębokie treści nie zmienią tego, że Humbertowi chodziło o seks z dwunastoletnią dziewczyną. Umniejszanie tego faktu na cześć wielkiej literatury jest wyjątkowo obrzydliwe. Wiem, że "Lolita" jest książką o Europejczyku w Ameryce, wiem, że jest o upadku Stanów, o rewolucji kulturowej, że jest powieścią drogi, że jest nawet opowieścią o języku. Ale dla mnie przede wszystkim jest opowieścią o pedofilu, który swoją erudycją i inteligencją ukrywa to, co w nim najgorsze. I nie ma znaczenia, że Dolores go prowokowała, pogrywała z nim, puszczała się z innymi.
A co do adaptacji Kubricka: jest taka, jaka mogła być, czyli na ile pozwalał wciąż żywy kodeks Haysa. Nie ma tu prawie w ogóle erotyzmu, nawet maleńkiego, cokolwiek sygnalizującego, bo być nie mogło. Trochę niepotrzebnie Stanley się za to wziął, bo lata później film mógł być mocniejszy. No a drugi problem to struktura adaptowanego dzieła - "Lolita" jest w dużej mierze wewnętrznym monologiem Humberta, co z technicznego punktu widzenia po prostu nie dało się przekazać za pośrednictwem obrazków. Niemniej jednak wszystko tu pracuje jak należy, to kawał filmu, dobrze wybrano wątki i postaci, które trzeba wyodrębnić i wzmocnić (Quilty), tylko Mason nie leży mi w roli Humberta, jest zbyt... dostojny, ma manierę tamtych czasów, a u Nabokova tej maniery Humbert nie ma, jest śliską, knującą postacią.
Doskonale ujęte. Książki nie czytałam. Nie dałam rady. Tylko fragmenty. I moim zdaniem wciąć wileu zboczeńców uważa, że Nabokov relatywizuje pedofilię. Podobno napisał książkę w reakcji na prawdziwa historię porwania i uwiedzenia takiej dziewczynki. I Nabokov chciał wejść do umysłu tego zboczeńca i zgadnąć co nim kierowało. Jak on sobie to normalizował. A jets niestety hymnem zboczeńców i pedofilów, którzy tej ironii i przewrotności nie dostrzegają i traktują dzieło wprost jak podręcznik i pochwałę pedofilii.
Nabokov musiał wiedzieć, co robi, bo człowiekiem był niewątpliwie inteligentnym, więc wątpię, żeby mu się powieść spod kontroli urwała. Może było mu żal, że tak jest odbierana, może to tłumaczył, ale wyszło jak wyszło. To nie jest mój ulubiony pisarz, moim zdaniem brakowało mu tego złego doświadczenia (od dziecka żył w luksusie i tam umarł), żeby pisać o takich rzeczach. Nie utrafił z tą powieścią.
Ja przekład Roberta Stillera i dziękuję niebiosom, że akurat tak trafiłem. Trzycyfrowa liczba przypisów (u mnie zaczynają się na stronie 349, a kończą na 404), co przy innej lekturze byłoby niedopuszczalne i zabrało przyjemność z czytania, ale tutaj pozwoliło odkryć niezwykłe bogactwo ukryte między wierszami (zwłaszcza niezliczone aluzje i niekończące się gry słów, które nie sposób przełożyć na polski). Lektura przypisów czytanych na bieżąco z powieścią była momentami bardziej pasjonująca niż sama opowieść. Sam Stiller choć tłumaczył z oryginału (angielski), to jednocześnie weryfikował wszystko z przekładem na rosyjski (dokonanym przez samego Nabokova). Przyznam szczerze, że swego czasu zafascynowałem się Stillerem i innymi jego tłumaczeniami. Żaden ze mnie ekspert, ale on i Boy to dla mnie wirtuozi języka kumający, dostrzegający i potrafiący uchwycić więcej niż inni.
Koleżanka wyżej pisze: "I Nabokov chciał wejść do umysłu tego zboczeńca i zgadnąć co nim kierowało. Jak on sobie to normalizował".
Z tego co mi wiadomo (i w takim przekonaniu żyję od lat), Nabokov miał aspirację napisać rzecz rozrywkową. Piekielnie inteligentną, ale wyłącznie rozrywkową. Dydaktyzm i psychoanalizy nie leżały w jego naturze. Jego własne słowa: "Ja nie czytam i nie piszę beletrystyki pouczającej, a "Lolita", mimo zapewnień Johna Raya, nie ciągnie za sobą przesłania moralnego. Dla mnie dzieło literackie istnieje o tyle tylko, o ile dostarcza mi czegoś, co nazwę jak najprościej rozkoszą estetyczną, czyli poczuciem, że jest się jakoś tam, gdzieś, czymś połączony z innymi formami bytu, gdzie sztuka (to znaczy ciekawość, wrażliwość, dobroć, harmonia, zachwyt) jest normą. Niewiele jest takich książek. Wszystkie inne to albo tandetna aktualność, albo to, co niektórzy nazwaliby Literaturą Idei, a co bardzo często nie różni się od tandetnej aktualności, tyle że przybiera postać olbrzymich gipsowych brył, troskliwie przekazywanych ze stulecia w stulecie, aż ktoś przyjdzie z młotem i należycie grzmotnie w takiego Balzaca, Gorkiego lub Tomasza Manna".
Czytywałem przekłady Roberta Stillera, nie chcę się pomylić, ale chyba mam na półce tomiki poezji Vachela Lindsaya tłumaczone przez niego. Czytuję też, rzadko, ale się zdarza, powieści w oryginale lub przetłumaczone z innego języka na angielski, kiedy nie ma polskiego tłumaczenia (zdecydowanie wolę polski niż ubogi angielski). Zbyt dużo przypisów nie lubię, wytrącają mnie z czytania, wolę wejść w powieść, nawet nie znając niektórych aluzji.
Co do literatury nie stosuję żadnych podziałów (tylko dla ułożenia na półkach, folderach czy katalogach), poza jednym na literaturę dobrą i złą. Równie dobrze można przeczytać wspaniały kryminał i beznadziejną literaturę piękną, jak i na odwrót.
A co do Nabokova jeszcze i "Lolity": pisarz naigrywał się z psychoanalizy, nie trawił jej też prywatnie. I tu ma u mnie plusa, bo też nie lubię Freuda, bo to, jak zarymował Magik, niedojda.