„Lubię nietoperze” to horror z lat osiemdziesiątych. Chociaż nie jest to mój ulubiony gatunek filmowy, myślę, że czasami warto obejrzeć nawet to, za czym się nie przepada, nawet jeśli przez krytykę film nie został doceniony (delikatnie mówiąc). Ktoś zapyta zatem, po co się katować? Aby zobaczyć jak nie powinno się horroru robić, aby wyrobić sobie własne zdanie, a nie posiłkować się recenzjami i opiniami. Pomysł scenarzysty i reżysera chybiony, akcja mało spójna a horror mało straszny. Także samo jak główna bohaterka, choć bez wątpienia piękna. Ale jej można wybaczyć. To w końcu aktorski debiut w roli pierwszoplanowej. Myślę, że w takim HORRORZE trudno się wykazać nawet przy maksimum dobrej woli, talentu i urody. Mimo wszystko uważam, ze debiut interesujący, a postać wampirzycy ślicznej i młodej choć niestraszna, na pewno przykuwająca uwagę widza. Warto również obejrzeć ze względu na kreację Marka Barbasiewicza, którą wszyscy swego czasu się zachwycali. Czy słusznie? Aby ocenić, trzeba zobaczyć. Dlatego film warto obejrzeć z kilku wyżej wspomnianych względów. Również ze względu, a może przede wszystkim, na przesłanie jakie ze sobą niesie. Horror i przesłanie? A i owszem. Można skwitować je łacińskim przysłowiem „Amor vincit omnia” – miłość zwycięży wszystko. Nawet cechy wampirze czy wampiryczne, jak kto woli. Dzięki miłości główna bohaterka uwalnia się od swych demonicznych skłonności. Ale niestety nie ma happy endu, gdyż okazuje się, że cechy wampiryczne są dziedziczne…