Maurice Pialat opowiada o znudzonej (po)życiem Nelly, która porzuca męża by spędzać dzień w łóżku z młodszym włóczęgą, tytułowym Lulu.
Obraz Francji lat 80, pełnej degeneratów, mieszanki kulturowej i zmian społeczny, zaprawdę fascynujący. Jednak samo prowadzenie postaci pozostawia wiele do życzenia. Nie widzę niestety chemii między Depardieu a Huppert, ani wysokiej temperatury w ich sypialni. Znacznie ciekawiej wypadają na tym tle relacje bohaterki z mężem, mimo że są kwestią drugoplanową. Aktorzy sami w sobie wykreowali ciekawe postaci, lecz nie potrafią one ze sobą kooperować. Może to być wina nierównego scenariusza.
Jako przewodnik społeczno-kulturowy "Lulu" sprawdza się w 100%. Jako historia trójkąta uczuciowego, dużo bardziej przekonuje mnie raczej współczesny "Take This Waltz". Niemniej warto zobaczyć oba.
"Nie widzę niestety chemii między Depardieu a Huppert, ani wysokiej temperatury w ich sypialni. " - ale czy w życiu nie jest podobnie? Tak jak napisałeś: to kobieta niezdecydowana, ja dodałbym: u Pialata wszyscy bohaterowie są niezdecydowani i -moim zdaniem- w tym siła filmu, jego giętkość uczuciowo-erotycznych relacji tylko odkrywa całą pustkę i "chodnikową" jakość wyborów człowieka. Tutaj jest Pialat, ale jest i gdzie indziej: kiedy zdradza cię kobieta, możesz dać jej w dziób a nawet przejechać jej ciałem po miejskim chodniku. Ostatecznie i tak skończy się na współczującym pocałunku w usta