To jeden z niewielu filmów jakie widziałem gdzie:
1. Nikt nie ginie,
2. Nie ma wyraźnie zarysowanego wątku miłosnego.
Biorąc pod uwagę wystąpienie obu w.w. punktów w jednym filmie mamy tutaj do czynienia z prawdziwą kumulacją. Co do braku zgonu wydaje się to wręcz nieprawdopodobne, żeby z taką fabuła, gdzie facet zostaje sam na Marsie, gdzie cała ekipa statku wiele ryzykuje wracając się po niego, gdzie w końcu w filmie w jedną z ról wciela się Sean Bean nie było ani jednego trupa! Natomiast jeśli odniesiemy się do punktu drugiego to też nie byłoby ciężko wcisnąć w fabułę jakiejś ukochanej Marka, która pisała by do niego wiadomości, tęskniąc i ubolewając nad zaistniałą sytuacją (tak wiem, że film jest na podstawie książki, której nie czytałem i pewnie scenariusz trzyma się pod tym względem pierwowzoru ale jakby się Scott uparł to żadnym problemem nie byłaby zmiana tego). Nie twierdzę, że obejrzałem w życiu nie wiadomo ile filmów ale wiem, że rzadko takie rzeczy się zdarzają (a tutaj mamy kumulację) i tak w ramach spostrzeżenia postanowiłem się tym z wami podzielić.