Narzekanie na niespójności fabularne oraz to, że historia planety mającej zniszczyć Ziemię to banialuki z palca wyssane, w przypadku tego filmu jest argumentem bardzo chybionym, przynajmniej moim zdaniem. "Melancholia" nie chce snuć apokaliptycznych wizji. Jej podstawowym celem jest chęć ukazania nastroju, w jakim przebywa osoba z depresją, i to udało się doskonale. Film jest podzielony na dwie części, gdyż każda z nich pokazuje inną katastrofę. W pierwszej ma ona wymiar indywidualny, w drugiej globalny. Von Trier stawia znak równości pomiędzy stanem psychicznym osoby znajdującej się w depresji a stanem psychicznym ogółu ludzi, których czeka niechybna śmierć. Claire i Justine są właśnie symbolami obydwu stanów. Dopiero w obliczu zagłady Justine będzie w stanie zobrazować sobie, co czuła jej siostra - chorobliwa neurotyczka, która jako jedyna będzie ostatecznie potrafiła racjonalnie myśleć, gdy Melancholia zbliży się do Ziemi.
Trudno mi na dzień dzisiejszy jednoznacznie stwierdzić, czy film von Triera jest wybitny, lecz mogę na pewno stwierdzić, że wyszedłem z kina zupełnie otumianiony, a atmosfera wykreowana przez Duńczyka w tym filmie jeszcze na długo pozostawała ze mną. Innymi słowy - melancholia dopadła mnie na całego. I wierzę, że dla osoby cierpiącej na depresję nawet koniec świata może wydawać się wizją o wiele atrakcyjniejszą niż trwanie we własnej egzystencji.
I jeszcze jedno - tak czułego, intymnego i szczerego filmu von Trier chyba jeszcze nie nakręcił.
Zgadzam się z powyższą recenzją. I otumanienie to doskonałe określenie stanu, w jakim wychodzi się z kina.
Również sie zgadzam. Faktycznie jest to przejmujący obraz depresji. Wiele osób utożsamia depresję ze stanem osoby, której coś się w życiu nie udaje , czyli inaczej mówiąc ze stanem ducha nieudacznika. W filmie pokazane jest, że ten stan może dotknąć kogoś, kto nie powinien mieć szczególnych powodów do zmartwień. To był doskonały pomysł.
Zastanawiało mnie trochę to, dlaczego Justine nie idzie po pomoc do psychiatry. Może nie ma siły. Ale jej siostra mogłaby próbować skłonić ją ku takiemu rozwiązaniu .
Stosunki rodzinne ukazane w pierwszej połowie filmu wskazują, że w tej rodzinie wielkim wstydem jest iść po pomoc do psychiatry. Tak mi się wydaje.
Również wyszedłem smutny z sali kinowej. Podobnie jak Clarie naiwnie wierzyłem, że jednak bohaterowie się uratują. Stopniowo jednak nadzieja znikała. Mnie zastanawiało, dlaczego Justine doprowadziła do "zepsucia" swojego wesela i życia. Nie bez znaczenia był wpływ innych osób. Matki, ojca i pracodawcy (wszyscy wymienieni zachowywali się "niestosownie" podczas przyjęcia; matka doradzała ucieczkę). Pozytywne wrażenie wywarła na mnie Clarie. Mimo, że siostra mocno ją rozczarowała, nie odrzuciła i nie opuściła jej. Wręcz przeciwnie nie przestała się nią opiekować i czuć się za nią odpowiedzialną :)
Ja również się dołączam, film przetrzepał mnie emocjonalnie tak, że miałam problemy ze snem w noc po seansie. Nie do końca jednak akceptuję postać Claire. Dużo zyskała w drugiej części, kiedy opiekowała się Justine, jednak podczas wesela przez większość czasu, delikatnie mówiąc, brakowało jej empatii. Zapamiętałam scenę, kiedy matka obu sióstr wygłasza swoją tyradę przeciwko małżeństwom, Justine robi się smutna, a Claire prosi ją na słowo. "No", pomyślałam sobie, "siostra ją pocieszy". A co ona jej powiedziała? "Nie rób scen." To jest właśnie to, co osoba w depresji potrzebuje usłyszeć, rzeczywiście. </sarkazm>
Oczywiście jej nie potępiam, ale nie starała się nawet zrozumieć siostry, potrafiła tylko myśleć, jak ona ją rozczarowała.
MOŻLIWE SPOJLERY:
Coś, co jest wyjątkowego w tym filmie, i wyróżnia go spośród innych filmów von Triera, jest paradoksalny fakt, że "Melancholia" okazuje się ostatecznie afirmacją na cześć rodziny i pochwałą umiejętności bycia ze sobą w najbardziej dramatycznych chwilach. W scenie, gdy Justine stwierdza, że wyjście na taras, śpiewanie i wypicie lampki wina jest "pomysłem do dupy", wydawało mi się, że w tej chwili rozpocznie się klasyczny von Trier, i dotychczasowa ofiara zapragnie się zemścić ze poprzednie niezrozumienie. Ale nie - ostatecznie Trier pokazuje nam zamknięty krąg bliskich sobie ludzi, trzymających się za ręce, mających świadomość, że mają tylko siebie, i że to dobrze, że mają siebie. W pewnym sensie ten film kończy się happy endem, choć to chyba najbardziej przewrotny happy end, jaki widziałem
Ciekawe spostrzeżenie, ale nie ograniczałabym się tylko do tego, że ostatnia scena to afirmacja rodziny. Myślę, że może to dotyczyć ogólnie wszystkich bliskich kontaktów międzyludzkich, niekoniecznie tylko rodzinnych. Atmosfera w końcówce była taka, ze trudno mi sobie wyobrazić, aby ktoś jeszcze inny, np. przyjaciel został przez siostry wurzucony z ich "schronienia" .
Mam tez wątpliwość, co do tego, czy ostatnie sceny to faktycznie happy end, przecież ostatecznie zwycieża Melncholia, czy po prostu depresja. To moze taki mały jasny promyczek w całej katastrofie. Ale niewątpliwie jest to element optymistyczny.
Ale, ale... gdyby przyszło nam wybierać najbardziej optymistyczny z filmów von Triera, to chyba sporo osób postawiłoby na "Melancholię". Chociaż tej drugiej części "Dogville" nie widziałem, ani "Szefa wszystkcih szefów". Więc może jednak bzdury piszę...
No nic - ja wyczułem w finale "Melancholii" sporo niewymuszonej czułości, co jest absolutnym nowum w wizjach Duńczyka.
I tak na zakończenie - nie uważam von Triera za jakiegoś super wybitnego reżysera, ale wiem, że współczesne kino byłoby bez niego o wiele nudniejsze.
Pozwolę nie zgodzić się z ujęciem ostatnich scen jako afirmacji rodziny i kontaktów z bliskimi. Dla mnie Melancholia to film na wskroś egzystencjalny, nawiązujący do klasyków tej filozofii jak Sartre. Ukazuje nicość, pozbawienie sensu naszego życia w obliczu śmierci i skończoności świata. Mocno krytykuje racjonalizm w postaci Johna, jego naukowych obliczeń udowadniając, że nie są nic warte. "Więź" z bliskimi nie ratuje przed unicestwieniem, nie żadnego znaczenia czy wybierzemy śmierć samobójczą czy trwanie do końca z rodziną.
Pomysł wypicia lampki wina był 'do dupy' ponieważ byłby tylko pustym gestem wobec nadchodzących wydarzeń.
Film nie daje nadzieji, nie ma w nim happy endu.
Pierwsza wypowiedź jak najbardziej słuszna i trafiona.
Podobno sam von Trier powiedział, że film ma szczęśliwe zakończenie, chociaż źródła nie podam, a i reżyser jest znany z hmmm, kontrowersyjnych wypowiedzi. ;)
Ale trochę się zgadzam. Film jest jak cytat z Hemingwaya: "Nawet otoczony ludźmi, zawsze jestem sam." Co z tego, że na wesele przybyło pełno gości, skoro nikt nie był w stanie pomóc Justine zmierzyć się z depresją. Można próbować zbliżyć się do drugiego człowieka, można mu współczuć, ale koniec końców jesteśmy jak te samotne wyspy na bezkresnym oceanie. Nikt po nas nie zapłacze, nikogo więcej nie ma.
A z drugiej strony, wydaje mi się, że Justine i Claire w jakiś sposób wygrywają: spędzają te ostatnie chwile razem, trzymając się za ręce. Ich koniec przeciwstawiony jest śmierci Johna, który wybrał łatwiejszą drogę, zarazem opuszczając rodzinę, uciekając od odpowiedzialności za własne słowa. W ogóle wydaje mi się, że jak zwykle nie ma tu silnych męskich postaci, to kobiety biorą ciężar świata na swoje barki.
"nie żadnego znaczenia czy wybierzemy śmierć samobójczą czy trwanie do końca z rodziną".
Film "Ukazuje nicość, pozbawienie sensu naszego życia w obliczu śmierci i skończoności świata"
Nie zgodzę się z tym. Jest to skrajnie radyklany pogląd. Z tego punktu widzenia nic nie miałoby sensu, kazde nasze działanie byłoby do niczego niepotrzebne. Nie leczyłoby sie np. kogoś, kto jest śmiertelenie chory i nie przedłużało mu życia, bo przeciez i tak umrze.
Aż tak skrajny nihilizm mało kto wyznaje, sądzę , ze reżyser też nie. Gerard_Polanski ma całkowita rację, dopatrując się optymistycznych akcentów.
Dziękuję za wstawiennictwo:) Dodam jeszcze, że w niemal każdym filmie von Triera finał jest zawsze najbardziej polemiczną częścią. Weźmy takie "Przełamując fale". Jak odebrać finalne dzwony, rozbrzmiewające na środku morza?
Czy jako szczęśliwe podsumowanie tragicznego losu bohaterki, czy jako wyjątkowo ironiczny akcent, zaserwowany przez ateistę von Triera? Ja wolę jednak dostrzegać światełko w tunelu i wierzyć, że zarówno ofiara Bess, jak i finalne pojednanie się sióstr w finale "Melancholii" to takie małe promyczki, dodające choć odrobinę ciepła w tej całej egzystencji.
Bo to paradoksalne, ale neurotycy w sytuacji wielkiego zagrożenia są najbardziej opanowani.
Dobry opis, film też dobry, ale mnie serce zaczęło boleć i pod koniec już prawie nie mogłam patrzeć. I jeszcze tak huczało. Słaby zawodnik ze mnie.
zgadzam się. film w świetny sposób pokazuje na czym polega depresja i totalny lęk, paraliżujący strach, który sprawia że człowiek nie może się ruszyć. Zdrowy człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie co czują ludzie którzy zachorowali na depresję. Dopiero zgrabny zabieg z końcem świata pokazuje nam co się działo w głowach tych ludzi. Dla większości dopiero świadomość o nieuchronnej śmierci sprawi ze stracimy silę i panowanie nad sobą dla kogoś innego ten moment następuje gdy chce się wstać z łóżka. Moim zdaniem lepszy niż Antychryst - 9/10
Dla mnie "Melancholia" to zdecydowanie najlepszy film von Triera. Zmienił on chyba na zawsze moje spojrzenie na ludzi dotkniętych depresją. Nie ma przecież tak wielu filmów, które zostawiałyby taki trwały ślad. A oprócz tego można doszukiwać sie w nim wielu innych znaczeń. Nie da się o nim zapomnieć, bo wchodzi gdzieś w głąb człowieka. Po kilku dniach od obejrzenia cały czas coś w nim odnajduję i wydaje mi się jeszcze lepszy, niż wówczas gdy myślałam o nim wczesniej.
Proszę o wybaczenie determinacji mojej wypowiedzi wrodzonym pesymizmem.
Jako radykalny, nihilistyczny ignorant nie potrafiłem doszukać się "promyczków nadziei" w zakończeniu które tworzy śmierć bohaterów i anihilacja świata. A przecież od razu widać, że trudno o bardziej radosny koniec! :)
Na pohybel ze mną doszukującym się w definicji interpretacji filmu konieczności chociaż niewielkiego związku z tym co dzieje się na ekranie. Jakie nudne byłoby takie spojrzenie.
A może zacznijmy interpretować filmy przez pryzmat wypowiedzi twórców? np że Hitler musiał czuć lekkie zakłopotanie gazując kilka milinów żydowskich istnień i należy mu odrobinę współczuć.
o ile wiadomo mojej skromnej osobie, egzystencjalizm nie zastanawiał się nad dopuszczalnością zaprzestania uporczywej terapii oraz problemem in vitro. (a może nie pamiętam?)
Melancholia - film o miłości, smutnej ale jednak, pojednaniu z życiem i drugim człowiekiem, poszukiwaniu brakującego dołka a na koniec zdecydowanie filmowa laurka dla programu "rodzina na swoim"
PS
Moim mistrzem pozytywnych zakończeń jest oczywiście Michael Haneke.
...ależ jest promyczek nadziei...
Justine jest poważnie chora, żyje w swoim świecie, zmaga się z niezrozumieniem, wie że śmierć jest nieunikniona...mimo wszystko postanawia ulżyć i okłamać małego...
...działanie bez sensu...ok...ale dla mnie to promyczek nadziei...
freesiwstyle ,
przypomnij sobie np. śmierć Janusza Korczaka i jej okoliczności, albo np. ojca Kolbe. I np. opisywane w mediach przypadki współczesnych zgonów np. gangsterów , handlarzy narkotyków, postrzelonych w wyniku wojny gangów. Tu śmierć i tu. Nie uwierzę, że nie widzisz różnicy. Wyobraź sobie, że np. w Melncholii obie siostry zginęłyby oddzielnie , albo kłócąc sie, dziecko też, w ataku płaczu i paniki .
"nie potrafiłem doszukać się "promyczków nadziei" w zakończeniu które tworzy śmierć bohaterów ". Szkoda, ale może to przemyśl i zastanów się, dlaczego ludzie upatrują jednak promyczków nadziei w niektórych sytuacjach, które kończą sie śmiercią, dlaczego niektórym co zginęli np. w walce stawia się pomniki. . Albo pomyśl, dlaczego np. leczy się ludzi w śmiertelnie chorych, otacza ich opieką, podaje środki przeciwbólowe, polepsza się warunki w hospicjach. Czy tak trudno dostrzec w tym sens? Czy takie sytuacje to nie są promyczki nadziei w ludzką dobroć? Justin nie zrobiła przed zagładą nic , co byłoby oszałamiające, ale zachowała się szlachetnie, wspomagała na duchu siostrę, chociażby swą obecnością, zaopiekowała się dzieckiem. Ostanie sceny z jej udziałem to takie drobne akty dobroci i miłości. I to właśnie jest optymistyczne.
Gerard, takie było też moje pierwsze wrażenie, ale nie myliłbym melancholii z depresją, która jest chorobą. Zresztą ten film też o tym traktuje. Polecam ten esej:
http://laurayoung.typepad.com/nosafedistance/2010/10/on-melancholy-death-and-the -richness-of-life.html
Nawiasem mówiąc trafiłem na ten tekst wpisując do Google'a "melancholia death". Przypadek?