To będzie moja prywatna myśl, nie mająca na celu wywołania żadnej burzy krzyków, obelg, czy kłótni na forum:
Otóż obejrzałam film von Triera 2 dni temu. Nie przemówiło do mnie kompletnie NIC! Dodam, że uwielbiam "Dogville" i "Przełamując fale", ale w filmie "Melancholia" nic nie zdawało się mieć sensu! Byłam znudzona, zniesmaczona i wściekła, że na własne życzenie marnuję czas. Część dotycząca wesela to jakaś kpina. Jedynie genialny wątek relacji między Justine i rodzicami mnie zaciekawił. Ale poza tym? Masakra!! Jako kobieta nie umiałam pojąć, w jakim celu reżyser wymyślił coś tak nierealnego i pozbawionego sensu!
Część druga, Claire, też wynudziła mnie kompletnie!
Pytam się więc:
dlaczego mija drugi dzień, a ten film nie daje mi spokoju?? Coś mnie wciąż niepokoi w związku z tym obrazem, choć nie umiem tego nazwać. Po wyłączeniu filmu byłam przekonana, że to stos bzdur. A jednak... Nie umiem przestać o nim myśleć, wracają do mnie poszczególne sceny i choć wciąż są zlepkiem jakichś bredni to łapię się na tym, że rozważam obejrzenie go drugi raz.
Oglądam filmy od dobrych 20 lat, ale takiego dziwacznego nastroju nie pozostawił po mnie chyba żaden :)
Może więc jednak jest w tym jakiś artyzm!
Pozdrawiam :)