http://jedrzejnapiecek.wordpress.com/2011/05/31/melancholia-2011-lars-von-trier/
Pomimo spotykanych tu opinii, iż film nie zawiera w sobie żadnej myśli bądź przesłania,
powyżej spróbowałem jakoś opisać myśl, którą - wydaje mi się - film jednak zawiera.
Uprzedzając zastrzeżenia o dogmatyzm, dodam jeszcze, iż jest to pierwszy film von Triera,
który spodobał mi się (doceniam jeszcze Idiotów i Europę, ale tylko doceniam).
Pozdrawiam
nie chce mi się zakładać nowego wątku, a nurtuje mnie jedna rzecz odnośnie interpretacji...
co najmniej dwa razy w filmie Justine i John mówią, że na polu golfowym jest 18 dołków, a kiedy Claire pod koniec wraca z synem(jak chciała pojechać do wsi) to mijają dołek nr 19...
czy dla kogoś ma to jakiś głębszy sens?
@Wooojtas
to jest dosyć złożone – ale tak bardzo po krótce: moja interpretacja jest taka, że każdy ma jakiś świat który kiedyś się skończy i w tym filmie kończy się dla naszych bohaterów.
I tak dla jednych całym światem jest ich firma i pieniądze oraz władza jaką dają (jak dla szefa Justine) dla innych szykowne narcystyczne życie i imponujące pole golfowe z 18 dołkami. Gdzieś tam w tle widać, że jest sobie dołek nr. 19 i pewnie miliardy innych dołków – ale dla świat męża Claire kończy się na jego osiemnastu.
ok, nie wiem czy umiem to wytłumaczyć, ale dla mnie ma to sens.
Dobrze to wytłumaczyłeś. :) Każdy ma jakieś granice. Jedni bliższe, inni dalsze obejmujące większy obszar. Dla Johna światem była także nauka, której wierzył. Dopóki dawała optymistyczną odpowiedź na problem pojawienia się obcej planety - funkcjonował normalnie. Gdy okazało się, że "obliczenia zawiodły", nie wytrzymał lęku i niepewności. Dla Justine te uczucia były dobrze znane, więc "zahartowana" zniosła ostatnie chwile najlepiej.
wlasnie tez zauwazylam 19 dolek! moze chodzilo o to, ze jednak dalo sie przejsc granice wytrzymalosci. i claire to zrobila. john nie. john sie poddal i skonczyl, ze tak powiem, na 18 dolku, a claire ktora najbardziej panikowala, dala rade i przekroczyla granice 18 dolka.. nie poddala sie.
Trafna interpretacja, ale jak dla mnie trochę zbyt powierzchowna. W ogóle to co sprawia, że Melancholia jest taka ciekawa to właśnie mnogość interpretacji całości, szczegółów, wszystkiego. Weźmy np. te dołki, w tym temacie rokminiliście to tak, w innym wyczytałem np. że miało to dyskredytować męża Claire jako głuchego na własne refleksje tj. kupił dom z 18 dołkami i nawet nie sprawdził ile ich jest. Tak samo uwierzył, że nic się nie stanie, ale kiedy zdecydował się to sprawdzić, okazało się, że jest coś dalej - nie tylko minięcie się Melancholii z Ziemią jako 18 dołek, ale też jej powrót jako ten 19.
Dalej można przywiązać większą wagę do słów Justine jakoby wiedziała więcej niż inni, była świadoma 19 dołka.
W jednym wątku nawet w wyniku ciekawej dyskusji pojawiła się teza o tym, że Justine i Claire to ta sama osoba (o czym wspomina sam von trier) - to daje kolejny ogrom interpretacji i pozwala odeprzeć wiele negatywnych opinii na temat tego obrazu.
A mnie najbardziej odpowiada jeszcze inna teoria. 19 dołek jest dla mnie wyrazem tego, że Justine nie ma żadnych zdolności paranormalnych i to, że "wie" niektóre rzeczy to tylko jej przeczucie. Zobaczcie, w przypadku powrotu "Melancholii" przeczuwała go, ilość ziarenek na ślubnej loterii mogła (teoretycznie) sama gdzieś tam sprawdzić, a w przypadku ilości dołków na polu golfowym zwyczajnie myliła się. Taka interpretacja sprawia, że Justine bardziej jest człowiekiem, że nic nie jest pewne, a wszystko dzieje się mocno przypadkowo, co całkiem dobrze współgra mi z tonacją, w jakiej utrzymany jest film.
Pozdrawiam.
akurat ja kombinowałem kompletnie odwrotnie, że to Claire pod wpływem zbliżającej się nieuchronnie śmierci zaczyna widzieć rzeczy, których wcześniej nie dostrzegała, ale trochę się to kłóciło się to z całą resztą jej zachowań, więc chyba jednak teoria spicera( i to co napisał kosa480) bardziej do mnie trafia.
a co do tego, że Justine wcale nie "wiedziała" to się nie zgodzę. zresztą von trier też w jednym z wywiadów mówił, że w przeszłości melancholicy byli uważani za ludzi, którzy więcej wiedzą i czują i niektórzy ludzie przychodzili nawet do nich po radę. Tak jak na końcu Claire przychodzi do Justine.
Mi się interpretacja nie podoba.
Po pierwsze: ta analogia katastrofa osobista i katastrofa globalna... Moim zdaniem: zdecydowanie zbyt mało podobieństw między nimi występuje, żeby można było uznawać to jako oś całego filmu (jak np wspomniana "Odyseja...").
Że co? Jedną i drugą katastrofę wywołała Melancholia? :) Wspólna nazwa?
Tu i tu coś ulega zniszczeniu? Tyle, że i natura i przebieg i konsekwencje zupełnie inne. Z jednej strony (co by nie mówić o depresjach) - sama bohaterka naważyła sobie bigosu, w każdej chwili w zasadzie mogła to wszystko odkręcić, trudno powiedzieć, że coś zostało zniszczone trwale. Uczucia tym wydarzeniom nawet towarzyszą zupełnie inne. Na weselu nie było bezsilności, beznadziei itp.
"W dodatku, w obliczu nadciągającego końca świata, przewartościowaniu ulega system wartości. Drugi akt podważa istotność rodzinnego dramatu aktu pierwszego, zresztą, podważa istotność czegokolwiek, dlatego też druga połowa filmu polega w większości tylko na czekaniu. Nie jest to jednak jałowe czekanie na Godota, ponieważ w obliczu zbliżającego się końca, wszystko nagle nabiera znaczenia, ale tylko w bardzo szczegółowej i skoncentrowanej na detalach perspektywie – skoncentrowanej na konkretnych gestach i stanach umysłu z pełną świadomością przeżywanych po raz ostatni w życiu. "
Po pierwsze się nie zgadzam. Po drugie - sam chyba sobie zaprzeczyłeś.
Ja wręcz uważam, że w świetle wydarzeń z drugiej części filmu - dramat rodzinny stał się tym bardziej istotniejszy i bardziej znaczący.
Jak sam stwierdziłeś: w obliczu końca świata życie nabiera większego znaczenia. Tu i teraz nabiera większego znaczenia. Wczoraj i jutro również.
Twój i twojego świata czas się skończył, a ileż to chwil w życiu zmarnowało się na głupoty i ileż to razy zaprzepaściliśmy szansę na uszczęśliwienie siebie i innych?
Ja zdecydowanie - mocniej przeżywałem zdarzenia z pierwszego aktu na scenie finałowej, niż wcześniej.
"Nie zgodziłbym się jednak, że tym samym von Trier nie udziela nam żadnej odpowiedzi. Czyni to, jednak w sposób zawoalowany i przewrotny. Nie bawi się w żaden dydaktyzm bądź moralizatorstwo, a zamiast tego pozwala widzowi uczestniczyć w przeciągającej się na przestrzeni kilkudziesięciu minut powolnej, lecz nieubłaganej agonii wszystkiego, po której nie pozostanie nic. Jednocześnie bardzo wnikliwie obserwuje zachowania obu bohaterek. Mocno zakorzeniona w życiu Claire nie potrafi pogodzić się z nadchodzącym końcem, ma do stracenia męża, dziecko i poukładane życie, którego stabilność wymknęła jej się spod kontroli i tak samo ona traci kontrolę nad sobą, zaczyna działać instynktownie i irracjonalnie, niczym występujące w filmie zwierzęta, które również wariują i działają wbrew swojej naturze. Zupełnie inaczej zachowuje się Justine, dziewczyna która przez cały pierwszy akt udowadniała swoją niemożność życia, nagle w obliczu katastrofy okazuje się jedyną osobą, która potrafi przeżyć koniec świata w sposób świadomy, a w dodatku nawet dostrzec jego piękno i lirykę. W porównaniu do reszty postaci, Justine jest jedyną osobą w dramacie, która potrafi wyciągnąć ze zbliżającej się śmierci korzyści (i to jeszcze za życia). Można więc powiedzieć, iż jest jedyną bohaterką, która w tym filmie wygrywa. Przy takiej interpretacji, należałoby odczytać depresję Justine jako sposób osiągnięcia wolności, choć oczywiście jest to dość groteskowa wolność i jednocześnie bardzo chwilowa."
Ha! Ja odbieram to zupełnie odwrotnie! :)
W ostatniej scenie tym bardziej widać, że Justine... przegrała. Tak bardzo przeszła obok życia, że nawet koniec świata ją nie wzrusza. Tak, na pocieszenie może sobie świadomie przeżywać, podziwiać i doceniać moment katastrofy - szkoda, że reszty życia tego nie robiła.
A Claire? A cóż to takiego strasznego - chwila emocji przed śmiercią, która wynika z żalu nad docenianym życiem?
No bo spójrzmy na to przesłanie - nie zakorzeniaj się w życiu. Nie pozostawiaj nic za sobą, bo ci przed ostatnim tchnieniem będzie żal odchodzić :) Doprawdy - smutny jest los człowieka, któremu nie żal żegnać się z tym światem (jeśli oczywiście nie ma nadzieji na awans do jakiegoś lepszego).
"Konsekwencja z jaką von Trier przez cały film nie udziela odpowiedzi na pytanie, co jeszcze można zrobić ze swoim życiem w obliczu nieuchronnej śmierci, skłania wreszcie do uznania milczenia Justine jako jedynej sensownej odpowiedzi na pytanie, co robić. Nic nie można zrobić, człowiek jest naturalnie bezradny i kruchy, więc można tylko milczeć i czekać, aż film skończy się ciszą w ciemności."
O! Czysta esencja podejścia depresyjnego i fatalistycznego :) Nic nie można zrobić, więc i Justine nic w życiu nie zrobiła. A czy celem jest to, żeby zaśmiać się ostatni? Chyba nie, bo toto właśnie w obliczu końca świata zdaje się być paradne i bez żadnego znaczenia.
Jako portret umysłu przeżartego depresją IMO ten film się broni. Ciągle jednak uważam, że poza owym portretem Trier nic nam nie ma w zasadzie do przekazania. Trier wprawdzie niemal każdy swój film pozostawił bez odpowiedzi jaka postawa jest słuszna, dobra, lepsze ect. Tutaj również możnaby coś takiego zauważyć, ale - samo postawienie problemu i postawienie na przeciw siebie dwóch postaw było moim zdaniem stanowczo zbyt mało zarysowane. Nie wychodziło to na pierwszy plan.
Wszelkie istnienie jest zbędne, jest nieuzasadnione, jest nadmierne, jest zbyteczne. Nawiązanie do Pascala o tyle nietrafione, że u Niego sensem jest Bóg do którego można dotrzeć a filmie Triera (jak w filozofii Sartre'a) sensu nie ma. To absurd a nie Bóg jest prawdą ostateczną.
Ale to, że pojawia się cytat z Pascala nie oznacza chyba, żeby odczytywać cały tekst poprzez jego filozofię. Chodziło mi tylko o to poczucie trwogi, jakie pojawiało się w Pascalu w obliczu pustki nieskończoności kosmosu i które - tak uważam - było też dużą obsesją von Triera.
Nie wiemy za wiele jak żyła Justine przed ślubem. Może normalnie jak jej siostra? Miała dobrą pracę, w której odnosiła sukcesy. Z rozmowy miedzy siostrami wynika, że już wcześniej stwarzała "problemy". Sądząc po jej rodzicach, wydaje się, że nie miała szczęśliwego dzieciństwa. Nie była osobą zbyt rozsądną, za to kierowała się uczuciami. Po weselu zupełnie się zagubiła. Trzeba było czegoś bardziej dramatycznego (wizja końca świata) niż jej depresja, żeby odciągnąć ją od tego stanu.
I dlatego ten film lubię - bo jest otwarty na interpretację. Możesz wyciągnąć z niego to, co jest Ci bliskie i przyrównać do siebie. Gdy von Trier przedstawił jakieś konkretne odpowiedzi, a nie jednie postawił widza przed problemem - wówczas widz wyciągnąłby z filmu znacznie mniej. Na tym właśnie polega zaufania reżysera wobec widza i to, że nie traktuje się widza jak idiotę, któremu wszystko trzeba dokładnie wytłumaczyć i prowadzić go przez film jak po sznurku. Von Trier tego nie robi. Czasem nie robi tego aż za bardzo i wychodzi z tego nie wiadomo co. Ale - w moim przekonaniu - tutaj wyjątkowo nie przekroczył granicy bełkotu, mało tego, tak skonstruował akcję i bohaterów, że nawet momenty bełkotu mogą być poczytywane za pewne rozstrojenie umysłu w momencie depresji/katastrofy.
I co z tego, że przesłaniem filmu jest to, że nic nie da się zrobić? Czy to że film nie jest optymistyczny i nie napełnia po seansie pozytywną energią od razu go przekreśla? Gdyby von Trier dał na koniec jakąś nadzieję, wówczas byłby nieszczery, bo sam najwyraźniej takiej nie widzi. A zresztą, jakiego rodzaju miałoby to być rozwiązanie, jakie pozytywne przesłanie mógłby ze sobą ten film nieść? bo za bardzo sobie takiego nawet nie wyobrażam.