Treść mojej wypowiedzi tylko dla tych, którzy oglądali już ten film (some spoilers inside)
To, co chcę napisać teraz, opiera się na pewnym moim własnym doświadczeniu, związanym z moim życiem i z pewną wiedzą, wynikłą z namacalnego wręcz obcowania z problemem, który Trier najwyraźniej chciał tu poruszyć. Mogę się mylić w swojej ocenie, ale moje zdanie, dalsze przeczuciu, bliższe pewności, jest takie, że obraz miał posłużyć czemuś zupełnie innemu, niż każdy z nas, idących na ten seans, oczekiwał.
Lars (pisał scenariusz do filmu) musiał doświadczyć w swoim życiu czegoś dość dla Was w większości najwyraźniej obcego..
Myślicie - melancholia (jak ta pani ze starego filmu, patrząca przez szybę w oknie, smętnym wzrokiem obserwująca spadające jesienne liście.. ze łzami w oczach marzy o wielkiej miłości albo o czymkolwiek innym, wciąż nieosiągalnym..), powinniście odczytać - depresja. Tak, po prostu depresja - jako jednostka nozologiczna w ujęciu stricte medycznym. Nikt z Was się tego nie spodziewał, prawda? Depresja endogenna. I nie jako takie zwyczajowe określenie z codzienności, gdy sprawdziwszy kupon loterii po zakupach w hipermarkecie widzicie znowu ten napis: ,,Może innym razem dopisze Ci szczęście i wygrasz kosz darmowych zakupów". Mówisz wtedy sobie: ,,Mam depresję, nigdy nic chyba nie wygram".
Nie, nie o taką ,,depresję" tu chodzi.
Czekacie na bijący głęboką treścią przekaz, wielowarstwowy, przejmujący, pełen symboli i ukrytych znaczeń, metafor, alegorii, obdarzony potężnym ładunkiem emocjonalnym, strzeliście intelektualny po prostu, gdy Wasze fałdy mózgowe zdają się prostować w wysiłku podjętym celem zrozumienia tego ,,co ten twórca miał na myśli" i ,,czy to możliwe abym ja (!) jeszcze tego nie dostrzegł? Sheesh..."
Znacie już sekrety działania włoskiej mafii z Nowego Jorku (po czternastu razach oglądania ,,Ojca Chrzestnego" trudno byłoby nie poznać..), wiecie już dobrze jakim bólem i nieszczęściem jest okupione muzyczne dzieło życia artysty z ,,Shine", wiecie już także co gryzie Gilberta, mnóstwo wrażeń i znaczeń, im więcej znaczeń, tym czujecie się bardziej spirytualnie i intelektualnie dokarmieni, doznajecie tego przyjemnego uczucia ciepła rozchodzącego się gdzieś między uszami odkrywając ,,kolejne ukryte znaczenie, które na pewno autor filmu chciał zawrzeć, ale przeznaczył je tylko dla tych najbardziej inteligentnych widzów, tych znawców.. ;).
W ,,Melancholii" jest najwyraźniej inaczej. Nie oklepana konwencja głęboko umoralniającego i przesiąkniętego ,,licznymi ukrytymi znaczeniami" (tylko dla ,,prawdziwych znawców" kina) przekazu, ale coś zupełnie prostszego. Z życia wzięte i nie przerobione nawet szczególnie w żaden sposób, można by rzec.
Ktoś kto zetknął się w życiu z osobą chorą na depresję endogenną (ale taką prawdziwą, zdiagnozowaną przez psychiatrę) wie, że postać Justine miała kogoś takiego zobrazować. Co więcej, jest tu pewne niedopowiedzenie prawdy (lub raczej świadome wypieranie), bowiem rys osobowości postaci, granej przez Kirsten, przedstawia znacznie bardziej złożoną postać psychozy, niż w rzeczywistości jest depresja. Na filmie jest to postać mieszana choroby umysłu - przedstawione są zarówno cechy psychozy depresyjnej, jak i schizofrenicznej. Widać bowiem wyraźnie (w wielu scenach), że objawy Justine nie pasują tylko do ,,czystej" postaci depresji. Ta absurdalność zachowań tej osoby (czasem szokująca - zdarzenie na trawniku w czasie wesela), spłycenie i labilność afektu, liczne dziwactwa - świadczą o zaznaczającym się wpływie procesu typowego dla schizofrenii, a nie depresji (artystycznie i archaicznie zwanej melancholią). Sama nazwa melancholia jest często sposobem rodziny na określenie schorzenia, które dotknęło jednego z jej członków. Osoby bliskie mają często to do siebie, że ,,rozjaśniają" rzeczywistość, poprawiają wizerunek tej osoby, aby uchronić ją w ten sposób przed ostracyzmem i niezrozumieniem przez innych ludzi. Wiadomym jest bowiem jak wielu upokorzeń ze strony przypadkowych obserwatorów doznaje osoba chora na psychozę.. Często więc te rodziny bagatelizują umyślnie rozpoznanie medyczne, aby uchronić siebie i chorego przed ludźmi, którzy bezmyślnie i nieludzko mogą czasem taką chorą osobę traktować. Ile wokół nas jest ludzi, którzy będą się śmiać i drwić z dziwacznych zachowań osoby umysłowo chorej? Chyba wciąż jeszcze za dużo..
Część z Was pewnie, po tej scenie z Justine i jednym z gości na trawniku przed domem, pomyślało sobie: ,,Jakaż symboliczna scena!!! Ależ ten Trier jest kontrowersyjny!! Łajć!! Tylko czego to jest metafora???"
Niczego.
Justine jest więc dość dokładnie odwzorowanym studium przypadku osoby z chorobą psychiczną (być może mającą tę psychozę od wielu lat lub nawet od dzieciństwa) - moim zdaniem mieszaną postacią rozwiniętej psychozy z elementami depresji i schizofrenii.
W teorii i praktyce psychiatrycznej wiadomym i dobrze znanym jest dość częste zjawisko przenikania przez siebie cech różnych chorób psychicznych u jednej osoby. Jedna choroba czasem zamienia się w drugą, tak jak w afektywnej chorobie dwubiegunowej okresy depresji występują naprzemiennie z okresami manii (switching),
Film jest więc ciekawym i dość wiernym przedstawieniem przypadku osoby po prostu chorej (nie mylić z melancholijnym nastawieniem do życia lub czasowym nastrojem melancholijnym). Być może więc autor scenariusza wzorował się na faktycznie istniejącej osobie. Nic nadzwyczajnego przecież jeśli chodzi o kino.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o ,,ukryte treści" zaklęte w tych różnych dziwacznych zachowaniach Justine. Moim zdaniem oczywiście, mogę się zaś mylić:).
Sens filmu jest chyba jednak gdzieś indziej.
Moja koncepcja jest taka:
W pewnych przypadkach (tylko w pewnych!) choroba psychiczna jest czymś o dziwo niejako pozytywnym dla chorego, bo pozwala mu czasem dość dobrze znieść wielkie nieszczęścia i życiowe krachy.
W dalekim przeciwieństwie do tych zdrowych, ułożonych, niby szczęśliwych, dobrze przystosowanych do życia, zapobiegliwych i przezornych - Ci w obliczu zbliżającej się nieubłaganie przerażającej katastrofy (w obliczu wizji własnego końca) będą cierpieć największe katusze, będą wpadać w panikę, szlochać, rwać włosy z głowy, robić jakieś bezsensowne ruchy - gorączkowa, paniczna ucieczka siostry Justine, z dzieckiem na ręku, na meleksie (bez wystarczającego prądu w akumulatorze) przez łąki, sady, pola, bez różnych potrzebnych przedmiotów i rozsądnego przygotowania..
Osoba chora w pewnych przypadkach zniesie to wszystko całkiem nieźle, może nawet nie będzie sobie do końca zdawała sprawy z tego, co się tak naprawdę dzieje. Może właśnie będzie bardziej silna i odporna, dzięki temu, co przeżyła do tej pory?
Szczęście w nieszczęściu. Błoga nieświadomość gorzkiej prawdy, dzięki chorobie umysłu..
Za to Twoje słowa są niezwykle odkrywcze i ukazują ten film w całkiem nowym świetle. Super! Oby tak dalej !
Nic nie wnoszą, kompletnie, to był raczej zaczyn do dyskusji z ludźmi, którzy mają cokolwiek do powiedzenia w danej kwestii, nie w ogólnej ocenie - ,,jaki powinien być przejmujący, pouczający, głęboki w warstwie emocjonalnej film". Dyskusja mogłaby być ciekawa, ale najwyraźniej nie z Tobą. I raczej pohamuj się ze swoimi wypowiedziami, które bolą swoją pustką i nieadekwatnością. Cały czas doszukuję się jakiegoś sensu w tym Twoim wpisie i naprawdę nie widzę żadnego. Kompletne zero. Tak, czy siak dzięki za ,,wysiłek" Twojego mózgu.
Jak widać do zrozumienia filmu wystarczy podstawowa wiedza z psychiatrii, której Tobie najwyraźniej brakuje i dlatego film jest bee. Nie zawsze jak widać film musi zawierać stały schemat - ,,dużo treści podprogowej, zakamuflowane treści, poruszające swoją niejednoznacznością kwestie egzystencjalne". Czasem wystarczy opisać przypadek realny, bardzo rzeczywisty i oczywisty.
Powiem więcej, ten zbliżający się z kosmosu obiekt też nie jest żadną metaforą, przynajmniej w ujęciu Triera. I z tego właśnie on tak się śmieje. Śmieje się z Was, choć jest to taki bardziej sardoniczny grymas niż pełny i perlisty, szczęśliwy, oparty na faktycznej radości wewnętrznej uśmiech. Cheers
Według mnie masz sporo racji ale nie zgadzam się z tym, że jest to tylko studium na temat depresji i nie ma w tym zadnej symboliki. Fakt glownym tematem jest melancholia w dawnym znaczeniu tego słowa jednak i symbole mają niejako pogłebić obraz psychiki 'melancholika'.
A co do końca, sprawa według mnie polega na tym, że Claire w obliczu konca ma wiele do stracenia - rodzine, dziecko itd. Zas Justine z powodu swojego charakteru(?) w obliczu końca była od dawna przygotowana na taki rozwoj wypadków, a wrecz go oczekiwała dlatego łatwiej jej się z tym pogodzić a nawet odnaleźć spokoj ducha.
I chyba tez nie do końca się zgadzam, że Justine wykazuje chodzby czesciowo objawy schizofrenii. Raczej według mnie jest to pewnego rodzaju cheć autodestrukcji i obawy przed 'szczesciem', a może bardziej obawa, przed utrata go i aby tego uniknąć, probuje za wczasu je odrzucic. I w swej skorupie melancholika potrafi się ochornonić przed światem tak jak w szałasie przed Melancholią, złudnie i niedoskonale.
Oczywiście każdy odczytuje obraz na swój sposób, według własnego odczucia, własnych przeżyć, doświadczenia, wrażliwości itd. Wydaje mi się jednak, że tej symboliki to jest tam jak na lekarstwo. Praktycznie nie ma jej w ogóle. Jest natomiast egzemplifikacja różnych postaw ludzkich, zachowań, sposobów na radzenie sobie ze stresem. I to jest chyba najbardziej zaskakujące w tym filmie - zero symboli, szczegółowe odwzorowanie pewnej sytuacji, jak najbardziej realnej, choć dla wszystkich wydaje się to niemożliwe! Depresja głównej bohaterki nie jest tu podstawowym wątkiem o dziwo, jest tylko scenerią, obudowaniem problemu, który na razie jest tak nierealny, że wydaje się być tylko jakąś metaforyczną ramą do tego, co się dzieje wewnątrz. Zaskakująca konwencja, tak rażąca, że nikt z Was w to nie wierzy. Suspens. O to chodziło. Potrzeba czasu, aby odkryć na czym ten suspens polega. Oby ten czas był dla Was wszystkich jak najdłuższy..
Podzielam Twoją opinię na temat zakończenia filmu.
Co do schizofrenii - opieram swoje przypuszczenia na tym, że schizofrenia często nie przebiega pełnoobrazowo. Zwykle występują elementy mieszane z różnych psychoz, często najbardziej znane ogółowi objawy schizofrenii występują tylko w niewielkim nasileniu, za to eksponują się inne, oboczne (choć w sensie medycznym - osiowe) - np. zubożenie uczuciowe, zadziwiająca i niezrozumiała obojętność na twarzach tych chorych, blady afekt. Zupełny bezkrytycyzm w stosunku do swoich poczynań, absurdalność zachowań. Nie mówię, ze jest to obraz schizofrenii, mówię tylko o elementach schizotypowych, które mogą być zarazem wstępem do pełnoobjawowej formy tej psychozy w przyszłości. Granice między różnymi psychozami są bardzo płynne, wynika to bowiem z tego, że poszczególne rodzaje zaburzeń psychicznych są uwarunkowane odpowiednimi zaburzeniami w funkcjonowaniu neuroprzekaźników. Czasami te zaburzenia neuroprzekaźnictwa współistnieją lub występują w różnych proporcjach, a ponieważ możliwości proporcji jest bardzo dużo, więc i różnych form psychoz jest bardzo wiele - zwykle ma to odzwierciedlenie w nasileniu pewnych objawów, a czasem bardziej generalnie - ich występowaniu lub nieistnieniu w ogóle.
Nie istotne już jaką konkretnie postać psychozy ma bohaterka. Trier nie kładł chyba na to aż tak wielkiego nacisku, nie wydaje mi się też aby był psychiatrą.
,,Raczej według mnie jest to pewnego rodzaju cheć autodestrukcji i obawy przed 'szczesciem', a może bardziej obawa, przed utrata go i aby tego uniknąć, probuje za wczasu je odrzucic. I w swej skorupie melancholika potrafi się ochornonić przed światem tak jak w szałasie przed Melancholią, złudnie i niedoskonale."
Pięknie napisane.
Masz rację, ale wiedz, że to, czy ona ma depresję, czy mieszaną postać z elementami schizofrenii, nie ma znaczenia dla jej sposobu radzenia sobie z tym, co ma nastąpić. Tu raczej chodzi w ogóle o osoby z problemami psychicznymi i ich reakcję na katastrofę, znacznie różną od tej, którą zwykle prezentują ludzie, którzy na jakąkolwiek psychozę nie cierpią, a czerpią z życia nieskrępowanie i w swego rodzaju pysze i pewności siebie.
Dzięki serdeczne za odpowiedź.
Pięknie Quetzallo, że napisałeś/aś definicję schizofrenii na 10 zdań, która w ogóle nie była potrzebna, a która przynajmniej podbudowała Twoje ego. Fajnie, że lubicie doszukiwać się ukrytej symboliki i spierać się o to, czy owa symbolika istnieje, czy nie. Ale po co to? Nad interpretujecie to.
Może my nadinterpretujemy. może ty nie-do-interpretujesz. nie o ten problem tutaj chodzi.
To, co pisze założyciel tematu, istotnie ma sens. Lars Trier jest ponoć na antydepresantach. all the time.
Mnie się wydaje wszelako, że to co pisze quetzallo ( napisz mi proszę w ramach ''czy wiesz że" etymologię twojego nicka ) nie wyklucza istnienia jakiejś głębszej symboliki. Trier był chory na depresję, ale nigdy - nawet wtedy - nie przestał być artystą.
"Wydaje mi się jednak, że tej symboliki to jest tam jak na lekarstwo. Praktycznie nie ma jej w ogóle. Jest natomiast egzemplifikacja różnych postaw ludzkich, zachowań, sposobów na radzenie sobie ze stresem. I to jest chyba najbardziej zaskakujące w tym filmie - zero symboli, szczegółowe odwzorowanie pewnej sytuacji, jak najbardziej realnej, choć dla wszystkich wydaje się to niemożliwe!"
Zero symboliki w filmie o końcu świata spowodowanym zderzeniem ziemi z planetą o nazwie Melancholia (!), filmie który posiada uwerturę, często nawiązuje do malarstwa romantycznego i jest ilustrowany muzyką Wagnera (Romantyka przecież), istotnie ciekawa opina.
Coś od reżysera: »That's what I mean. You can skate across the polished surface in this film. The style is polished, but underneath the smooth surface, there's content. And to get to that, you need to look beyond the polish.«