"Od razu po wyjściu z kina z Melancholii Larsa von Triera zacząłem dyskutować z Birgitte
o dwóch bohaterkach filmu: jasnowłosej Justynie i ciemnowłosej Claire. Poszliśmy na
ostatni pokaz w naszym ulubionym kinie, a po filmie wracaliśmy przez kopenhaską,
wyjątkowo ciepłą noc i próbowaliśmy otworzyć film domowym kluczem. Birgitte twierdziła,
że pierwsza część, zatytułowana Justine nie jest potrzebna, skoro intensywność i
niezwykłość filmu mieści się w części drugiej (Claire). Ja także sądziłem, że obie części
niezbyt pasują do siebie, chociaż w obu słyszymy muzykę Wagnera. Czuliśmy pewien
niesmak i z tym (nie)smakiem (chociaż porządnie wyszorowaliśmy zęby) poszliśmy
spać. Oboje śniliśmy w nocy o filmie i rankiem zgodnie stwierdziliśmy, że nie mieliśmy
racji: obie części są równie potrzebne.
Pierwsza część jest, w moim odczuciu, komediową parodią (nie pierwszą w twórczości
von Triera), gdzie wyśmiana została tak głęboko w nas, europejskich mieszczanach,
mieszkająca chęć?/potrzeba? życia „szczęśliwego” i „doskonałego” („mój ślub musi być
perfekt!”, powiedziała duńska znajoma i zapewne dlatego sprawiła sobie aż cztery śluby).
I właśnie owo szczęście-maska, owa „perfekcyjność” kupiona za ciężkie pieniądze,
ponoszą porażkę już na początku filmu. Chociaż świeżo poślubiona, melancholijna
Justyna stara się uśmiechać jak najszerzej i do każdego. Długa, jak marzenie o
szczęściu, limuzyna nie może wjechać na ciasną drogę, wiodącą do zamku, gdzie na
nowożeńców czekają goście.
„Melancholia” to zarówno tytuł filmu, imię zagrażającej Ziemi planety, jak i nazwa
przypadłości Justyny, która nieodwołalnie, chociaż zapewne wbrew swojej woli, niszczy
przed chwilą zawarte małżeństwo. Czym jest ta melancholia? W nielicznych wywiadach
melancholik Lars von Trier od czasu do czasu przywołuje myśl Kierkegaarda. U
duńskiego filozofa melancholia jest wielokształtna, ale nie zatrzemy tego, gdy zacytujemy
jego jedno zdanie: „jak ten, kto źle czuje się w domu i wychodzi tak często jak może, a
najchętniej chciałby zeń uciec, tak moja melancholia trzyma mnie z daleka ode mnie
samego, gdy jako turysta i poeta zwiedzam ogromny świat fantazji” (melancholię
Kierkegaarda opisałem w artykule „Melancholia jest trójkątem”, zamieszczonym w
Respublice Nowej 6/1994).
Melancholia jest zatem przeszkodą na drodze ku sobie. Przerywa nasze myśli i uczucia,
jak planeta Melancholia niweczy nasze życie. Melancholia uniemożliwia pełne
samopoznanie, zapraszając jedynie do „świata fantazji”. Melancholia Justyny była
rezultatem upartego poszukiwania mieszczańskiego (a zapewne także małżeńskiego)
„szczęścia”. Dyktująca gesty i słowa, a w istocie zamykająca usta konwencja,
uniemożliwiła jej autentyczne życie, bycie sobą. A planeta Melancholia wszystkim
ludziom przerwała drogę ku sobie…
Wydaje mi się, że uwadze krytyków filmu umknęło, iż kobiece postacie Triera przewrotnie
wskazują na dwie inne siostry, a mianowicie na Justine i Juliette, tytułowe bohaterki
oświeceniowych opowieści de Sade’a. U Francuza to Justine broni konwencjonalnej
„cnoty”, w świecie pełnym nieprawości. U von Triera Justyna spróbuje z wielkim
samopozaparciem zadowolić więzienie-konwencję, nieprzerwanie tworzoną przez ludzi,
co chwila żądających od niej, aby „była szczęśliwa” („bo ślub kosztował tyle pieniędzy”,
„bo mąż jest tak wspaniały”). Obie Justyny płacą wysoką cenę za ukorzenie się przed
konwencją, a w tę cenę wliczam także ironię obu autorów, bynajmniej nie
solidaryzujących się ze swoimi bohaterkami. Ale Justyna von Triera zmienia się w
drugiej części filmu, gdy otwarcie ujawnia swoją chorobę.
A czy nerwowa Claire, przestraszona groźbą, jaką niesie planeta Melancholia,
przypomina de Sade’owską Juliette, która była egoistyczna i szczęśliwa? Nie, także
Claire zachowuje się odmiennie. Bowiem jakiego rodzaju „osobiste szczęście” można
ocalić z tak wielkiej klęski? Najsilniej idee Oświecenia zostaną zanegowane w trakcie
portretowania ich wzorowego przedstawiciela, bogatego męża Claire. Według von Triera
jest on racjonalistą, który skrupulatnie sprawdza obserwacje astronomów, co chwila
zagląda w okno komputera, gdzie znajduje najnowsze opinie o orbicie zagrażającej
Ziemi planety. Ten właściciel zamku jest konwencjonalnym optymistą-materialistą,
niewzruszenie pewnym, że wszystko można policzyć i przed wszystkim się zabezpieczyć.
Gdy jego rachuby biorą w łeb, a planeta Melancholia bezlitośnie biegnie ku Ziemi,
popełnia samobójstwo, tchórzliwie uciekając od odpowiedzialności za los syna i żony.
Jedynie chora psychicznie ciotka chłopca ma pomysł, nie, nie na życie, a na godną ludzi
śmierć. Justyna zbuduje dla rodziny śmieszny namiot z gałęzi, który nazwie magicznym i
zaprosi tam siostrę i siostrzeńca. Schwyci ich dłonie. Co innego można zrobić, gdy
planeta Melancholia - a może jest to jedynie wyolbrzymiona melancholia Justyny? -
zagraża naszemu życiu? Trzymać się za ręce. Oto inna miłość, niż ta ukazana w
pierwszej części, która pyszniła się pieniędzmi, samochodami i futrami, a w istocie była
nieszczerą maską.
Ta druga miłość to niewiele, to wyciągnięta dłoń w chwili zagrożenia. Czy jest nim
jedynie apokaliptyczne zderzenie dwóch planet? Nie, bo każdy z nas nosi w sobie swoją
„małą apokalipsę” (oto stosowna chwila, aby przywołać tytuł niesłusznie zapomnianej
książki); dla jednego jest to jego własna śmierć, dla innego chroniczna choroba, a dla
von Triera - możliwość katastrofy powietrznej rozważana za każdym razem, gdy ma
wsiąść do samolotu (czego unika, jak może). A czy mieszkańcy obszarów dotkniętych
tsunami, wielkimi powodziami i trąbami powietrznymi nie przeżywają tych fenomenów
jak prawdziwego końca świata?
Na co mogą wówczas liczyć? Odpowiedź znamy z gazet i telewizji: rzadko na prawdziwą
pomoc. Lars von Trier nie mówi tego wprost, bo w kraju luteranów nie wypada grzmieć
głosem proroka. Ale - paradoksalnie! - nie kończy swojego apokaliptycznego filmu
pesymistycznie. Pokazuje, że gdy ojciec popełnia samobójstwo, a matka jest pogrążona
w rozpaczy, pojawia się także wyciągnięta dłoń. Nie jest to ramię wybranego w wyborach
powszechnych polityka, ani walecznego generała, ani bogatego przedsiębiorcy, ani
dyrektora telewizji, bowiem nasi „przywódcy” są całkowicie nieobecni w tej
najważniejszej dla ludzkości chwili. Wyciągnięta dłoń należy do osoby chorej. Oto von
Trierowska diagnoza stanu naszego świata."
Bronisław Świderski
A tu link do niego
http://www.krytykapolityczna.pl/Serwiskulturalny/SwiderskiDwiemilosci/menuid-1.h tml