Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć jaka była analogia między pierwszą częścią filmu a drugą, oprócz tych samych bohaterów?
Analogia? Mogłoby się wydawać, że bardziej chodzi tu o kontrast. Po co ci to tłumaczenie?
Raczej kontrast. W pierwszej części Justine nie potrafi się odnaleźć w normalnym świecie, jako melancholiczka nie jest wstanie zaznać szczęścia i spokoju. Claire natomiast czuje się jak ryba w wodzie, ma rodzine, jest szcześliwa. Gdy zbliża się katastrofa role się odwracają. Justine od zawsze czująca 'więcej' była gotowa na najgorsze, nie ma nic do stracenia i tak nie jest szczęśćliwa i nigdy nie będzie wiec w obliczu śmierci w pewnym stopniu odnajduje spokój ducha. Zaś Claire ma wiele do stracenia, rodzine i szczescie, nie potrafi się pogodzić z końcem, próbuje się wierzyć meżowi (rozumowi) ale gdy on zawodzi, miota się licząc, że może można jakoś uciec od nieuknionego.
Ja odebrałam to w inny sposób. Druga część to kontynuacja pierwszej, zmienia się tylko bohaterka. Justine nie jest melancholiczką z natury, depresja pojawia się u niej wraz z zauważeniem planety (w pierwszych scenach, kiedy para młoda jedzie samochodem na wesele widzimy szczęśliwa, beztroską Justine). To tak jakby sugestia ze strona Larsa, że Justine dostrzega i odczuwa wpływ Melancholii dużo wcześniej, niż reszta ludzi. Ona już wtedy wie, co czeka Ziemię, choć może nie zdaje sobie z tego w pełni sprawy. Cała późniejsza historia jest kontynuacją pierwszej = Justine wie, że ślub, pieniądze, rodzina,wszystkie te doczesne wartości tracą na znaczeniu, w obliczu zagłady (dosłownie, a w przenośni = w obliczu zbliżającej się depresji, bądź śmierci, która czeka nas wszystkich). Druga część pokazuje jak osoba "przygotowana" na przyjście Melancholii (śmierci? depresji?) radzi sobie z nią, a jak zachowuje się osoba od zawsze szczęśliwa, dbająca o doczesność, która nigdy nie zaznała poczucia beznadziei/strachu przed śmiercią. I tez lekka sugestia, że nawet w towarzystwie bliskich osób musimy radzić sobie z najgorszym sami. Trzymanie się za ręcę nie pomaga Claire zapanować nad trwogą. Dla mnie cały film był alegorią strachu przed śmiercią i metod radzenia/nie radzenia sobie z nią.
Mniej więcej to miałem na myśli ;) Aczkolwiek co do tego strachu, to nie do końca się zgadzam, sądzę, że ciut szerzej powinno się rozumieć ten film. Ale w gruncie rzeczy się zgadzam ;)
To nie tylko strach przed śmiercią samą w sobie. To strach przed utratą tego co się kocha, przed zmianami, przed tym, że tak na prawde nasze życie nie ma zadnego znaczenia i sensu(rozmowa 'przy fasolkach'). Ale przede wszystkim ten film pokazuje jak to być melancholikiem.
"Ona już wtedy wie, co czeka Ziemię, choć może nie zdaje sobie z tego w pełni sprawy." - też tak myślę. Justine mówi przecież siostrze "I know the things". Ona wie więcej. Jest pierwszą osobą, która w momencie zauważenia zielonej "gwiazdy" zdaje sobie sprawę z tego, że wszystkich czeka koniec.
Ale Justine w drugiej części jest chora, spokój odzyskuje na sam koniec... Role się więc całkowicie nie odwracają. Jak dla mnie pierwsza część to zapowiedź drugiej, Justine od czasu odkrycia planety jest smutna, niszczy swoje życie. Ale ciekawa jest Twoja interpretacja jako kontrastu.
Masz w pewnym stopniu racje, jest to zapowiedź a raczej wprowadzenie. Justine na początku jest wesoła i szczęśliwa lecz to tylko pozory (tak samo jak Melancholia chowającą się za Słońcem). I z każdą chwilą jej stan jest coraz gorszy. Aż do przełomu gdy Melancholia z pewnością uderzy w Ziemie, wtedy z każdą chwilą staje się coraz 'szczęśliwsza'. Zupełnie inaczej ma się sprawa z Claire (ale o tym już pisałem;P). Nie jest to kontrast 1:1 ale według mnie między innymi to miało na celu podzielenie filmu na dwie części.
To naprawdę bardzo dobra recenzja. Chociaż ja odebrałam "kontrast" między częściami nieco inaczej - depresja Justine nie zmienia się w drugiej części. A w każdym razie nie drastycznie. Różnica jest taka, że w pierwszej części Justine na tle Claire jest tą "nienormalną", w drugiej części normy już nie ma, bo co cóż jest normą w obliczu końca świata? Claire uwierzyła, jej mąż był zaś sam z siebie dzięki wrodzonemu pragmatyzmowi głęboko przekonany, że melancholia nie zderzy się z ziemią, że ich nie dotyczy i dotyczyć nie będzie. Stąd samobójstwo i nerwy, kiedy okazało sie inaczej. Justine w swojej smętnej rezygnacji okazała się najbardziej wytrzymała. Najtwardsza. Bo to przecież i tak wszystko jedno.
Zabieg z końcem świata jest zresztą bardzo sprytny. Wizja zderzenia z obcym ciałem niebieskim, pełnej świadomości, że kilka miesiecy zginiemy w ogniu i że nie ma dokąd uciec jest na tyle przejmująca, że przykuwa do ekranu nawet nawet, gdy wyświetla on znacznie mniej wyrafinowane filmy jak Armagedon czy Dzień Zagłady. U Von Triera koniec świata jest rzecz jasna głównie symbolem, a nie dobrą okazją do ukazania jak pięknie tonie Manhattan, ale mechanizm jest podobny. Panika, którą instynktowanie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić wprowadza nas w świat ludzi, których paniki większość z nas nigdy nie zrozumie. Stąd film jest raczej o depresji niż końcu świata, ale i przeciwnej tezy można by bronić. W końcu i tak wychodzi na to samo.