Podobno inspiracją dla Larsa Von Triera do napisania scenariusza tego filmu, była informacja jakoby to melancholicy w
obliczu katastrofy, zachowywali się dużo spokojniej niż pozostałe osoby, które w takich sytuacjach wpadają w panikę. A
jaka może być bardziej kryzysowa sytuacja jak nie koniec świata? Stąd najnowszy film Duńczyka, rozwijający tę krótką
myśl w dwugodzinny obraz, jest jego autorskim spojrzeniem na nadciągającą apokalipsę. A raczej miał być, bo jest
czymś znacznie większym. "Melancholia" podzielona jest na dwie części: pierwsza to psychologiczny dramat
rozgrywający się na przyjęciu weselnym, druga to oczekiwanie na koniec, obserwowane oczami jednej z bohaterek.
Jednak już od samego początku, od pierwszych minut widać wyraźnie, że inaczej niż to bywa w filmach katastroficznych,
nie koniec będzie tu istotny. Obok katastrofy, która się pewnie wydarzy, chodzić tu będzie o coś więcej. Dlatego na
samym początku von Trier pokazuje nam finał tej historii, w zwolnionym tempie przedstawia nam piękny koniec świata, i
dopiero wtedy przechodzi do właściwej części swojego obrazu: do opowiadania o ludziach. Bo w "Melancholii"
nadciągająca apokalipsa jest tylko pretekstem do obserwacji ludzkich zachowań, postaw i myśli.
Reżyser pierwszą część swojego filmu poświęca Justine - pannie młodej. Jak się wkrótce okaże, teoretycznie jeden z
najszczęśliwszych dni w jej życiu nie będzie taki, jakim go zaplanowano. Dziewczyna nie potrafi sobie bowiem poradzić
ze swoim życiem, wielokrotnie ją ono przerasta i uwiera. Nie czuje się dobrze jako panna młoda, nie widzi się w tej roli,
do której się zmusiła za namową siostry, rodziny, przyszłego męża. Stara się uśmiechać, dostosowywać do sytuacji, ale
z każdą chwilą ma coraz mniej na to siły. Nie potrafi się odnaleźć na własnym weselu i przy każdej nadarzającej się
możliwości ucieka z niego, by znaleźć się jak najdalej od ludzi. Z jednej strony chciałaby przeżyć ten sen, chciałaby aby
ten uroczysty dzień przebiegł jak najlepiej, z drugiej jednak uderzają ją co chwila wszystkie idiotyzmy tej sytuacji. Nad
wyraz mocne uśmiechy gości, dziwne zwyczaje, niewiele znaczące symbole i gesty, które wypada uczynić, bo tego
wymaga tradycja. Drażni ją ten powtarzany teatr, to postępowanie według oczekiwań innych. Jest ono dla niej
całkowicie bezsensowne. Przyciąga ją smutek, którego nikt z otoczenia nie potrafi zrozumieć, który wszyscy traktują jako
wymysł dziewczyny, pewną fanaberię. Justine pogrąża się w rozpaczy codzienności, zwyczajności tak naturalnej i łatwej
do odgrywania dla zwykłych ludzi, radząc sobie jednak nad wyraz dobrze w nadchodzących, najtrudniejszych chwilach.
Justine widząc bezsens życia, wszystkie jego słabości, na co dzień zdając sobie z nich sprawę, łatwiej jest znieść
perspektywę końca. Oczywiście nie jest to dla niej proste, ale ta wizją jej nie paraliżuje, nie odbiera jej tchu. To właśnie
wszyscy ci racjonaliści, Ci którzy na co dzień potrafili normalnie żyć, których nie przerażała trudność życia, nie potrafią się
odnaleźć w takiej sytuacji. Jak chociażby siostra Justine - Claire, którą do szału doprowadza myśl, że już niedługo jej,
jak i jej bliskich życie, mogłoby się skończyć. Kurczowo trzyma się życia, tego z czego nawet nie zdawała sobie sprawy,
tego co było dla niej od zawsze takie proste. Buntuje się, sprzeciwia okropnemu losowi, w postaci zbliżającej się
planety. Zupełnie inaczej niż jej siostra, która dopiero w sytuacji całkowicie kryzysowej odzyskuje spokój, względną
równowagę. Claire zawsze zachowywała się według pewnych reguł, to ona planowała wesele siostry, to ona chciała by
odbyło się tak jak należy, by miało odpowiednią oprawę. I nawet pod koniec, w ostatnich godzinach swego życia stara
się zachować tę równowagę, nadal chce grać w swoim przedstawieniu. Zachowywać tak jak się powinno zachowywać,
tak jak wypada, jakby miało to jakieś znaczenie. Jakby kiedykolwiek takie wpisywanie się w ogólnie znane oczekiwania,
miało jakiekolwiek znaczenie.
"Melancholia" to chyba najbardziej przepełniony gwiazdami film von Triera. Prawie każda rola jest w nim świetnie
obsadzona, prawie każda postać, nawet jeśli nie pojawia się za często na ekranie, została zagrana przez znaną osobę.
I co najciekawsze wielu z aktorów, którzy tu występują, gra postaci inne niż te, po których możemy ich kojarzyć. Świetnym
przykładem jest Kiefer Sutherland jako spokojny ale zdecydowany i bardzo mocno stąpający po ziemi mąż Claire,
zupełnie inny od ciągnącego się za nim, jak jakieś fatum, Jacka Bauera z "24". Odmienny jest również Alexander
Skarsgard jako Michael - pan młody, którego bohater ma bardzo niewiele wspólnego ze znanym wszystkim fanom
„Czystej Krwi" Erickiem. Jest czuły, spokojny, troskliwy, nieśmiały i bardzo wycofany. Pierwsze skrzypce grają tu
Charlotte Gainsbourg czyli Claire oraz fenomenalna Kirsten Dunst czyli Justine, która jest dla mnie ogromnym
zaskoczeniem. Nigdy w życiu bym się nie spodziewał po tej aktorce takiej dojrzałości w kreowaniu postaci, takiego
wczucia się w tworzoną postać. Dunst idealnie oddała zachowanie kogoś, kto wpada w melancholię, depresję, kogoś
kto nie potrafi sobie poradzić z otaczającą go rzeczywistością, kogo przytłacza jej niewidzialny ciężar. W pełni zasłużone
wyróżnienie na festiwalu w Cannes.
"Melancholia" to również jeden z najładniejszych filmów reżysera. Choć znów wszystkie wydarzenia filmowane są przy
użyciu kamery z ręki, poszczególne sceny są cięte na małe, przeskakujące kawałki, to obraz ten przepełniony jest
niezwykłymi barwami i pięknymi widokami. I nie mam tutaj na myśli jedynie wstępu, kilku pierwszych minut
pokazywanych w bardzo zwolnionym tempie, gdy widzimy na przykład biegnącą pannę młodą w spalonej sukni ślubnej,
główną bohaterkę leżącą w jeziorze z bukietem w rękach, czy upadającego konia. Te wypieszczone do granic
możliwości obrazki są tylko bardzo skumulowanym wstępem, który później zostaje zastąpiony przez może mniej
spektakularne, ale i tak bardzo pomysłowe, nietypowe widoki. Jak chociażby zewnętrzne, żółtawe sceny w czasie
wesela, ukazana z lotu ptaka jazda konna przez mgłę, prześwięcający za chmur księżyc i zbliżająca się do Ziemi planeta,
rzucające poświatę na ogromny ogród przed domem. Pochwalić również koniecznie trzeba polskich twórców efektów
specjalnych, dzięki którym na filmowym niebie pojawiła się powiększająca się Melancholia czy widoczne były efekty jej
zbliżania się, jak chociażby wyładowania elektryczne. Dobrze wiedzieć, że my również potrafimy w tak przekonujący
sposób stworzyć coś z niczego.
I choć nie jestem zachwycony najnowszym filmem Larsa von Triera, to jednocześnie nie mam mu zbyt wiele do
zarzucenia. Chwilami uwierały mi niektóre wydarzenia, poszczególne sceny (Justine nocą nad jeziorem), które nie
przekonują mnie do końca, ale to szczegóły, do których można się przyczepić, albo zignorować je, bo nie mają dużego
wpływu na całościowy odbiór tego filmu. Muszę przyznać, że reżyserowi udał się ten obraz. To intrygujący, chwilami
przejmujący dramat, który warto dłużej, na spokojnie sobie przemyśleć. Postarać się nie wracać od razu do życia, do
codzienności, posiedzieć chwilę na pozbawionych muzyki napisach końcowych i w tej ciszy, po rozbuchanej końcówce,
przeanalizować go w spokoju. To obraz, który choć do łatwych i miłych nie należy, wart jest obejrzenia. Warto się przez
niego niejako trochę przemęczyć. Choć zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich "Melancholia" do siebie przekona. Jej
odbiór, z resztą jak każdej innej produkcji, ale jej w pewien szczególny sposób, zależy od tego ile się już przeżyło i tego
jakie ma się nastawienie do życia. Czy bliżej nam do Justine, czy do Claire? Im bliżej będziemy jednej lub drugiej
siostry, tym łatwiej będzie nam zrozumieć ich postępowanie i przy okazji docenić obraz von Triera.
8/10
hmmm
ja to widzę tak (świeżo po seansie):
planeta Melancholia i rzekomy koniec świata nie jest częścią rzeczywistości w której znajdują się bohaterki, o czym świadczyć mogą np. sceny w których pojawia się flaga 19 dołka, a jak się dowiemy z filmu jest ich 18 ;p
a co za tym idzie filmu w żadnym wypadku nie możemy zaliczyć do s-f, ani filmu katastroficznego
dla mnie pojawienie się planety jest odzwierciedleniem tego co dzieje się w psychice sióstr.
pierwsza część pokazuje jak Justine porzuca świat wymuszonych gestów, norm, zwyczajów i gier towarzyskich. cały obraz wesela, który powinien być najszczęśliwszym dniem w jej życiu i wszystko powinno na nim być idealne (sztywny plan wesela, dopracowany wystrój, przepych i wszystko co najlepsze) jest jedynie iluzją, która przez całą 1 część filmu się rozpada; obserwujemy stosunki bohaterki z rodzicami, z siostrą, szefem i przede wszystkim z mężem - wszystko to i pozory jakie zachowuje wobec tych ludzi sprawiają że czuje się ona jakby ograniczały ją węzy, liny (mówi o tym siostrze na weselu + jedna z początkowych scen filmu); bohaterka porzuca maskę i odtąd w 2 części jest już tylko sobą, nie udaje szczęśliwej, nie próbuje wszystkich zadowolić, mówi to co myśli, nawet jeśli miałoby to kogoś zranić (tu siostre);
druga część odnosi się zaś do Claire. ona z kolei nie potrafi bez tych iluzji żyć, wszystko musi być zgodnie z planem (wesela), należy zachowywać się przyzwoicie i nie robić scen (jak jej siostra) itd. Claire buduje swój świat na tym co wcześniej jej siostra odrzuciła. więc jej 'melancholią' jest właśnie rozpad złudnego 'porządku' jaki w jej życiu był; choć wiemy że jej stosunki z rodzicami nie były też łatwe a i jej relacje z mężem też nie były do końca dobre (to jak męczył ją jego stosunek do pieniędzy, do jej rodziny..) i zagadkowa scena, w której Claire kupuje tabletki i chowa do szuflady, początkowo myślałam, że chce się nimi otruć przed nastaniem końca świata, ale zauważmy jak mocno przestrzega męża żeby ich nie ruszał, podczas gdy wcześniej słyszymy kilka razy że Justine jest chora (melancholia? ;p zdiagnozowana jako jakaś depresyjna przypadłość?) czy to nie tabletki dla Justine? a mąż Claire ma jakieś problemy? tego nie wiemy.
moglibyśmy jeszcze spróbować określić czym melancholia była właśnie dla męża Claire, czy chłopca.. ale żeby to zrobić musiałabym jeszcze choć raz obejrzeć ten film ;p
zastanawia mnie ostatnia scena gdy Claire, Justine i chłopiec siedzą pod 'magiczną grotą'. siadają, łapią się za ręce... może to ten moment kiedy Justine zdaje sobie sprawę jak rzeczywistość obiektywna bez iluzji potrafi być ciężka do przyjęcia i że w takim momencie ostatecznie tworzy iluzje bezpieczeństwa chłopcu w postaci kilku gałęzi i inicjuje gest złapania się za ręce, czyli koniec końców nie jest w stanie uciec od urojeń (gestów, kilku ciepłych kłamstw by załagodzić czyiś ból - siostry etc). Claire natomiast nie potrafi zatrzymać przy sobie iluzji, musi skonfrontować się z rzeczywistością, a z nią nie może się pogodzić... i tylko chłopiec spokojnie siedzi z zamkniętymi oczyma przyjmując być może koniec infantylnego postrzegania świata i innych (Justine, która już nie jest taką super ciocią, problemy matki i ojca - ich wspólne i indywidualne..)
czyli podsumowując końcem jest rzeczywistość subiektywna każdego z trójki bohaterów (mąć Claire nie konfrontuje się z tą sytuacją, popełnia samobójstwo) a nie rzeczywistość jako taka.
co o tym sądzicie? ;p
No, właśnie. Dlaczego był dziewiętnasty dołek? I dlaczego w drugim akcie Claire nie była w stanie przejechać przez most tak samo jak uprzednio Justine?
Bo zalatuje mi strasznie "Antychrystem", który oględnie powiedziawszy niezbyt mi się podobał, i jak dla mnie nie pasuje do klimatu tej opowieści. Ale tak jak pisałem, to tylko czepianie się, mały szczegół, który tak naprawdę nie wpływa na ogólny odbiór tego bardzo udanego filmu.
Pozdrawiam