Joe właśnie się rozwiódł, jak się można domyślić jest mu smutno i źle. Za radą koleżki, postanawia wszelkie bolączki uleczyć kobiecym towarzystwem. Los sprawia, że na jego drodze pojawia się młoda hipiska-autostopowiczka Ginger. Strapiony Joe szybko odzyskuje siły witalne za sprawą świeżej i pełnej życia dzierlatki. Mężczyzna zaprasza Ginger do siebie, snując piękny scenariusz na kolejne godziny z rudowłosą dziewczyną. Niestety niezapowiedziana wizyta dawno niewidzianego kolegi, psuje Joe'mu szyki. W jednej chwili słodkie relacje nieszczęsnego rozwodnika i wyzwolonej autostopowicz ulegają nadszarpnięciu. Czy uda im się to naprawić, czy może ich drogi się rozejdą?
Największą wadą "Ginger in the morning" jest niestety historyjka grubymi nićmi szyta, spory zastrzyk nudy, jak również bardzo wymuszony humor sytuacyjny. Gdyby nie sympatyczna postać kreowana przez Sissy Spacek i miły klimat lat 70., filmidło byłoby trudne do przetrawienia (Monte Markham był sztywny jak palik do fasoli). Cóż, być może jest tu beztrosko, ale całość jest płaska jak pulpit. 5-tka jedynie za Sissy.