Scenarzyści ''Honyemoon'', Janiak i Graziadei, wywożą nas jak większość ludzi z ich branży, nad Jezioro Marzeń, znajdujące się gdzieś na prowincjonalnym odludziu Ameryki. Wraz z parą nowożeńców Paulem i Bea, poznajemy dziką, piękną okolicę, ubraną w gęste lasy i …tajemnicę, która, jak się okazuje, ma coś wspólnego z dziwną formą.
Młodzi mają spędzić wspólnie czas na gorących uniesieniach, wzajemnym poznawaniu się, obcowaniu z przyrodą oraz maksymalnym relaksie. Wszystko płynie wolno i cudownie jak łódź po jeziorze, do spotkania przez Bea starego kumpla z dzieciństwa i przerażającej nocy następującej tuż po owym spotkaniu. Z dziewczyną zaczynają dziać się dziwne rzeczy, z pewnością niewytłumaczalne i nie chodzi tu tylko o zaniki pamięci. Do tego dochodzą nietypowe rany na ciele kobiety. W głowie Paula zasiany został właśnie niepokój. W istocie zaufanie jakie małżonkowie mieli względem siebie do tej pory, zaczyna tracić na wartości. Bea staje się coraz bardziej oddalona od rzeczywistości, jej męża zaczyna paraliżować strach przed nieznanym. Do tego dochodzą tajemnicze światła pojawiające się znikąd i zagadka małżeństwa Annie i Will’a.
Ktoś pomyśli, całkiem niezła historia jak na thriller, gdzie ktoś, w głuszy, na odludziu, próbuje doprowadzić tych ludzi do obłędu. Gra inteligentnie, rozważnie, a przede wszystkim skutecznie. Być może za sprawą psychotropów, innych dla obojga małżonków (drugiej pary również), które mają zniszczyć umysły przyjezdnych, chce wpędzić ich w szaleństwo, które w ostateczności przyczyni się do wzajemnej eliminacji. Załóżmy, iż zwyrodniały, podstępny morderca obserwuje ten powolny proces niszczenia z ukrycia. Może nie jest to najświeższy pomysł, ale przynajmniej prowadzący do …czegoś.
Niestety stało się zupełnie inaczej. Klimat i ciekawa fabuła, budowane przez większą część filmu, zmarnowano na poczet czegoś zupełnie niewytłumaczalnego. Znaczy się, każdy komu horror(?) ten się spodobał, znajdzie zapewne racjonalne uzasadnienie na obecny stan rzeczy, ale prawdę mówiąc, co by on nie wymyślił i tak będzie to szyte zbyt grubymi nićmi. Nie dosyć, że akcja toczy się monotonnym tempem (nie powinno to jednak przeszkadzać, ale nawet gdyby…), to jeszcze ci, którym to przeszkadzało, dostali cios w postaci nic nie znaczącego finału. Nie ma się co dziwić na widok niskich ocen.
Lecz żeby nie było, jednak za coś tę czwórę dałem. Poza nietrafionym rozwiązaniem i lekko snującą się historyjką, cała reszta stoi na przyzwoitym poziomie. Film posiada kilka ciekawych i niezłych scen, jak chociażby ta gdy Paul ''grzebie'' w kompie Will’a (muzyka + klimat), ma wyrobioną atmosferę, w paru momentach naprawdę gęstą (każde następne iskrzenie pomiędzy tą parą jest coraz to bardziej emocjonalne), posiada ''szarpaną'' nutę, a także w wielu miejscach jest dobrze sfotografowany przez Kyle Klutza. Najmocniejszą jednak stroną jest – uwaga, aktorstwo. Zarówno Rose Leslie (świetny lekko ochrypnięty głos!!!), jak i Harry Treadaway próbują ze wszystkich sił być wiarygodni i często im się to udaje. Jest kilka fragmentów, gdy zapomina się, iż mamy w ogóle do czynienia z kinem grozy, w których ta dwójka daje porządną szkołę aktorstwa. Szkoda tylko, że pisząc scenariusz pokpiono nieco najważniejszy element filmu.
''Honeymoon'', niskobudżetówka z nastawieniem na klimat, mogła być czymś na pograniczu dramatu/ thrillera o paranoi i obawach (zupełnie niepotrzebne wtrącenie science fiction), nie musiała być wcale żadnym horrorem. To coś co miało tu zaskoczyć, okazało się płytkie i zupełnie …o niczym. On, ona i szlag wie co jeszcze, czyhające za oknem w promieniu światła, to za mało na wyższą ocenę. Kontrola nad umysłem przez obcą formę, która doprowadza do luk w pamięci i dziwnego zachowania? Sorry, ale nie tym razem…
Sprawiedliwe 4/10 za próbę(?), stronę techniczną oraz Rose i Harry’ego, bo ci się naprawdę postarali.