No, to się wynudziłam.
Po przeczytaniu książki i obejrzeniu filmu Finchera byłam tak zafascynowana Lisbeth, że o ja cię kręcę. A tu taki klops. W tej adaptacji Panna Salander jest miałka, nijaka, nie ma tej tajemniczości, brakuje jej jaj. O Mikaelu nawet nie wspomnę...
Poza tym, no kurde - pozmieniane fakty i wycięte WAŻNE wątki mnie zdruzgotały. Wiem, że w amerykańskiej wersji też są niektóre fakty zmienione... Ale tam nie razi to tak po oczach, jak tutaj.
Zgadzam się w pełni. Chociaż mam tendencje do faworyzowania kina nie-amerykańskiego, to jednak w tym wypadku wersja holywoodzka była moim zdaniem lepsza. Najbardziej irytujące są chyba właśnie te liczne ingerencje w tekst. Rozumiem, że to adaptacja, i czasami zmiany są konieczne, żeby film był dynamiczny albo żeby logicznie przekazać najistotniejsze wątki książki, ale tu te zabiegi były zazwyczaj po prostu nietrafione.
A ja się nie zgadzam. Po przeczytaniu całej trylogii obejrzałam najpierw wersję szwedzką (trzy części). Zakochałam się. Noomi Rapace w roli Lisbet była taka, jaką sobie wyobraziłam. Cholernie bałam się "amerykańskiej Lisbet". I moje obawy się potwierdziły. Mara kompletnie mnie nie urzekła.
A tu wklejam cyt., jednego z filmwebowiczów, niejakiego mlecz19_filmweb. Bo trafił w sedno:
ksiazka byla nastawiona w 100 % na postac salander - jak to jeden z krytykow napisal taka lara croft literatury - tutaj jest ukazana jako niemrawe ciele , pogubiona , bliska placzu , zestresowana i żalosna. za to j.bond jest twardy jak na niego przystalo , gdzie w powiesci to ON byl takim cielakiem - no coz jak cos dotknie hollywood to wszystko jest pod slaba publiczke produkowane , pod EMOCJE pani sprzatajacej ... szwedzi zrobili film, hollywood zrobilo cos co nie powinno powstac.