Nie jestem fanem produkcji, które próbują na siłę stworzyć pozór tajemniczości i głębi, a zwłaszcza takich, w których przesadne zagmatwania scenariuszowe okazują się silnie kontrastować z właściwym przesłaniem utworu, które okazuje się totalnie prozaiczne. Mulholland Drive jest bogato upstrzoną wydmuszką, gdzie pod płaszczykiem zestawu symboli i nieoczywistości skrywa się opowieść o tym, jak zakochanej kobiecie podarowano nadzieję na to, że wszystko będzie dobrze, a potem z premedytacją tę nadzieję zgnieciono.
Czy naprawdę szczytem artyzmu jest wpędzać widza w konsternację mieszając jawę ze snem i tasując imionami postaci, a sama obecność szeregu elementów których znaczenia trzeba się doszukiwać i domyślać od razu kwalifikują podobne produkcje do rang dzieł sztuki dla "poważnego" i "inteligentnego" odbiorcy? Bez przesady. Symbolika jest prawdopodobnie najbardziej tanią i wyświechtaną formułą na "poważny" film, którą kupuje się ludzi lubiących stwarzać pozór wyższości intelektualnej od wszystkich preferujących obrazy ze zwyczajnym, ludzkim przekazem, nie traktując sztuki filmowej jako komponentu świadczącym o arcywysokim poziomie IQ i wysublimowanym guście odbiorcy, który na blockbustery w rodzaju Avatara lub Avengers pluje, bo są dla niego zbyt pospolite i obraźliwe dla jego inteligencji. Dla mnie załączenie po raz dziesiąty Top Guna Maverick albo obejrzenie z koleżanką Pamiętników Wampirów nie jest powodem do wstydu bo gust filmowy nie jest dla mnie wyznacznikiem ynteligencji człowieka, a dla co po niektórych już byłoby wystarczającym powodem do zdyskredytowania takiej persony, i wgl co ty robisz na forum Mulholland Drive ty śmieciu bez szkoły i klasy, który pewnie nie jest w stanie objąć swym ptasim móżdżkiem o co tutaj chodzi.
Zrozumiałem. I nie znajduję innego uzasadnienia dla którego tak prosta opowieść została tak zagmatwana scenariuszowo, jak tylko po to by przykryć jego prostotę i dać "filmowym pasjonatom" pożywkę intelektualną z cyklu: "co autor miał na myśli", gdzie będą prześcigać się nawzajem co raz to bardziej absurdalnymi interpretacjami utworu.
Warsztat samej Naomi Watts to rewelacja (scena z próby aktorskiej - WOW). Reżyseria - świetna. Scenariusz - niepotrzebnie zagmatwany.
twoje zdanie totalnie nic nie znaczy, bo to jeden z najlepszych filmów w historii kina
Ale przecież na tym polega cały Lynch. To są ludzkie problemy i emocje pokazane w sposób zupełnie nieoczywisty. Jaki by to miało sens gdyby zagmatwane nie było? To byłby jeden z tysięcy takich filmów. Nie wyrokuje czy to jest słabe czy genialne - kwestia gustu. Za to bezsprzecznie są tu wykorzystane mistrzowskie sztuczki które dla mnie są esencją kina. Zabawa symbolami, czasem, postaciami. Lynch bawi się z widzem tylko pytanie czy widzowi ta zabawa odpowiada. To wszystko potęguje efekt końcowy gdzie w sumie prosta historia potrafi wgnieść w fotel swoim zakończeniem.
Wydaje mi się że albo się takie podejście do sprawy lubi albo nie. Tu leży klucz do oceny filmu.
Mój problem z zagmatwaniem tego filmu polega na tym, że cała ta wyrafinowana reżyseria sprawia wrażenie jakby prowadziła do jakiegoś niesamowitego wręcz apogeum, a ostateczny rezultat wygląda tak jakby z tysiąca puzzli ktoś ułożył obraz bezchmurnego nieba. Przerost formy nad treścią.