Słów jest tu jak na lekarstwo, za to ładunek emocjonalny aż wylewa się z filmu. Reżyser wychodzi poza kadr, dziejące się rzeczy poza kamerą oddziałowują na odbiorcę, dreszcze przeszywają na wylot, z tych emocji protegowanych przez groteskową muzykę, długie bicie dzwona i wyostrzone, przejaskrawione dźwięki.
Przez głównych bohaterów przemawia jakaś dziwna choroba. Jan i Maria nie odnajdują się w, absurdalnej zresztą, rzeczywistości - najpierw chorują na życie. Jedynym wyjściem jawi się odebranie go sobie. Nieudana próba samobójcza głównego bohatera jeszcze bardziej zbliża do siebie tych dwoje. I odtąd oboje chorują na miłość. Nieskończoną, bezwzględną i nierozerwalną.
W czasach międzywojnia (bo wtedy rozgrywa się akcja filmu) choroba najczęściej oznaczała śmierć. I taki los też spotkał małżeństwo Maliszów. Skazani na rozłąkę, karą śmierci przez powieszenie Jan zostaje stracony. Maria, poprzez ułaskawienie ze strony władz, skazana na życie.