Podstawową wadą filmu Mankiewicza jest to, że powstał tuż po "Kotce na gorącym, blaszanym dachu". Oba filmy to ekranizacje sztuk Tennessee Williamsa. Oba opowiadają o tym samym, czyli rozrachunku z przeszłością (trudno to nazwać 'coming outem'). I jakby tego wszystkiego było mało, w obu gra Elizabeth Taylor tę samą postać kochającej niewłaściwego mężczyznę kobiety.
Kiedy porównuję oba filmy, "Nagle, zeszłego lata" zawsze przegrywa. Pretensjonalne dekoracje, w jakich osadza swoich bohaterów Mankiewicz. Większa dosłowność w potraktowaniu problemu głównego (choć nieobecnego) bohatera także filmowi nie służy. W filmowej "Kotce" homoseksualizm jest ukryty (sic!), jednak paradoksalnie przez to film staje się o wiele wymowniejszy. Tymczasem Mankiewicz niemal wprost atakuje kodeks moralny Hollywood, bo choć homoseksualista ginie śmiercią tragiczną, to jednak nie jest to sprawiedliwa kara, a co więcej zdarzenie to staje się zaczątkiem wielkich tragedii osobistych. Ta postawa ciąży jednak nad filmem czyniąc z niego nazbyt ostentacyjną, choć zamaskowaną propagandę i pierwsze, jeszcze skromne próby uwolnienia się z więzów cenzury (w gruncie rzeczy u Mankiewicza tragiczna historia Sebastiana staje się jakby przypowieścią o tym, co czeka Hollywood, jeśli nic nie ulegnie zmianie).
Jest jednak coś, co sprawia, że do filmu powracam wielokrotnie i to z zachwytem. To dwie główne aktorki: Hepburn i Taylor. Grają dwie kobiety, które nad duchem zmarłego toczą boje o pamięć i władzę nad nią. Obie zagrały koncertowo. Ich bohaterki są wielopłaszczyznowe, cierpiące, a jednocześnie zaborcze i pełne pasji w swoim zachowaniu. Trudno jest pozostać niewrażliwym na czar ich gry.
Mi się film bardzo podobał. Może dlatego, że nie oglądałem "Kotki...". Tekst Hepburn o żółwiach rozgryzanych przez ptactwo był naprawdę mocny. Scenografia kiczowata, ale dodała wyrazu filmowi (sama postać Sebastiana było trochę "kiczowato" przejaskrawiona). Poza tym -tak genialne aktorstwo to już właściwość niemal ponadczasowa, która plasuje film bardzo wysoko. :-)
Nie zgodziłabym się z jednym. Dla mnie w filmie ginie nie homoselsualista, tylko manipulator, który wabił do siebie pieniędzmi zagłodzonych młodych mężczycn i chłopców (w Hiszpanii panowala wtedy zdaje sie wojna domowa, co by wyjaśniło szaleństwo w oczach tłumu zbierającego się naokoło restauracji). I to za te manipulacje, rzeczowe traktowanie, wykorzystanie i pozbawienie niewinnosci w celu dostarczenia sobie dreszczyku emocji w nudnym, wyplowialym życiu Sebastian pada ofiarą ostatniego aktu.
dokładnie tak, ale pamiętaj, że wtedy jeszcze obowiązywał kodeks Hayesa, co
oznacza, że homoseksualista mógł się na ekranie pojawić tylko w jednej roli
- roli czarnego charakteru, który musi zostać za swoje czyny ukarany i tak
też jest w tym filmie: manipulator, który za wykorzystywanie innych zostaje
ukarany
dokładnie tak. problem pedalstwa zupełnie mnie nie obchodzi, można by go zastąpić czymkolwiek innym, zdradą lub tchórzostwem wojennym, morderstwem, czy choćby zrobieniem dziecka murzynce - natomiast totalnie uwielbiam ten film za te dwie role.