Od poszukiwania duchów („klucza do innego świata”), do pogoni za orgazmem. Życie Eleanor zapewne mogło być całkiem znośne, gdyby się z kimś w końcu przespała. Ostatecznie dom to też jakiś chłop i przygarnął, jak Jezus swe oblubienice za klasztornymi murami. Atmosfera dręczącej uczuciowo-erotycznej posuchy nieodparcie przypominała klimat „Matki Joanny od Aniołów” i „Diabłów” Russella. Być może wszystkie „przedwieczne nienazwane koszmary” Lovecrafta też mogłyby się rozwiać, jak nocna mara, gdyby odnalazł w sobie siłę i bliskiego kolegę, który chciałby z nim dzielić szafę. Biedna Sonia ciągnęła, dopóki mogła, ale w końcu zrozumiała, że z naturą nie wygra. Tu podobnie, wyparte pragnienia gnają bohaterkę z powrotem na drzewo: „Czegokolwiek dom chce ode mnie, dostanie to” – kwintesencja uczuciowego węzła gordyjskiego. Lovecraft – miłosny zawód (po polsku cudownie dwuznaczny, rozumiany nie tylko jako profesja, ale i brak spełnienia), rzemiosło. Ostatecznie Samotnik z Providence skończył jednak z ciotkami, i choć to kolejna wulgarna dwuznaczność, to przecież niesie w sobie również zabawne podsumowanie finału grafomańskiej ucieczki przed samym sobą, której zapis pochłonął ryzy papieru i morze atramentu. Wszyscy wiedzieli, co będzie najlepsze dla Eleanor, lecz nikt nie potrafił/nie chciał, co w sumie na jedno wychodzi, dać jej tego, czego tak bardzo pragnęła. Religijny gorset kołtuńskiego konwenansu zadusił więcej blondwłosych aniołków, niż wszyscy diabli Lovecrafta razem wzięci.