Film nie jest zły, tylko że to już nie jest Bond.
Poczynając od tego, że film wydaje się być kontynuacją serii z Craigiem (który btw zagrał świetnie), ale niektóre wątki są niekonsekwentne. Postać Safina, której wcześniej nie było, burzy całą logikę tego skąd Blofeld znał Madalene Swann. Z kolei scena, w której pojawia się Spectre jest bez sensu w kontekście tego jak długo Bond się z nimi zmagał i jakie ta organizacja miała w poprzednich filmach możliwości odradzania się. Takich nieścisłości można wymienić conajmniej kilka.
Reżyser postanowił też puścić oko do widza i zrobić film o agencie 007 na opak i nie chodzi tu o drobne zmiany do jakich przywykliśmy np. przy zmianie aktora. Tym razem Bond okazuje się uczuciowym, sentymentalnym i skłonnym do poświęceń gościem. Co więcej w jednej scenie z Palomą jest pruderyjny! Wizerunek kobiety również uległ dekonstrukcji - nie ma już seksownych, wyrachowanych, sprytnych kobiet. Nie ma ideałów. Postaci są bardziej ludzkie i omylne.
Miało być ambitnie i wielowymiarowo, a wyszło...groteskowo. Momentami miałam wrażenie, że oglądam komedię romantyczną albo ckliwy dramat pełen prawd i złotych myśli niczym książki Paolo Coehlo. Reżyser pokazuje nam, że każdy popełnia błędy, że piękna kobieta musi być głupiutka a jedynie brzydka i niezgrabna może być doceniana w tajnych służbach. Dowiadujemy się też, że nawet największy playboy może się zakochać w dziewczynie przeciętnej urody i poświęcić wszystko dla miłości. Bo co? Bo oczywiście tylko dla miłości warto żyć. Wszystko się zgadza, ale nie tego oczekiwałam od filmu o Bondzie.