SPOILERY!
Oglądając ten film odniosłem wrażenie, że reżyser pragnął poruszyć zbyt wiele zagadnień. Dylematy moralne związane z klonowaniem, istotę człowieczeństwa (co sprawia, że jesteśmy ludźmi?), wpływ postępu na nasze życie, przemijanie... do tego dodajmy jeszcze nieco, mimo wszystko, przewidywalną historię miłosną...
Gdzieś w tym wszystkim zgubiło się chyba główne przesłanie całego filmu. Oraz jego realizm. I do tego mam chyba, paradoksalnie, najwięcej zastrzeżeń - mimo szczerych chęci nie potrafiłem bowiem "wczuć" się w losy bohaterów układające się w historię pełną mniejszych lub większych dziur i nielogiczności. Wymienię może kilka z nich:
- Funkcja "opiekuna" - Kathy z dnia na dzień stwierdziła, że chce takowym zostać, przeszła jakieś szkolenie i... za piękne oczy dostała "odroczenie" na dobre 10 lat oraz szereg przywilejów z nieograniczonym dostępem do innych dawców na czele. Jeśli tak to funkcjonowało, to po co Rodney i Chrissie, również szkolący się na opiekunów, chcieli walczyć o odroczenie miłosne (że tak to nazwę)?
- A skoro już mówimy o przywilejach Kathy: przez 10 lat, pełniąc funkcję opiekuna, robiła co chciała, żyła jak chciała, jadła jak chciała, uprawiała seks z, jak sama twierdziła, kim chciała... czy, z punktu widzenia "systemu", nie było to zbyt duże ryzyko? I nie chodzi mi nawet o kwestię ewentualnego buntu wywołanego posmakowaniem normalnego życia - robiąc co chciała mogła się po prostu "popsuć" - mieć wypadek, zacząć palić papierosy, brać narkotyki, zajść w ciążę... czy po to ją, nakładem niemałych środków, "hodowano" od małego? Ten sam problem dotyczył zresztą wszystkich dawców - robili oni, nie licząc pobytów w szpitalach, co chcieli...
- No i w końcu najbardziej oczywista (i wspomniana już przeze mnie) kwestia buntu. Wszyscy bez wyjątku bohaterowie (niby nie będący ludźmi, tak naprawdę bardzo jednak ludzcy) szli na, jakby tego nie nazwać, rzeź jak... owce. Rozumiem oczywiście, że od małego tresowani byli do swojej roli, za nierealną uznaję jednak sytuację, w której nikt nie próbuje walczyć o swoje życie. Szczególnie, że wraz z osiągnięciem pewnego wieku wspomniana "tresura" dobiegała końca i wszystkich wypuszczano w szeroki świat. Oczywiście - mieli te bransoletki etc, przez cały film zastanawiałem się jednak: co by było, gdyby któreś po prostu zapomniało "kliknąć" swoją obecność w domu. Choćby z ciekawości...
Wiem, że wielu odbiorców uzna, że szukam dziury w całym i nie zwracam uwagi na to, co w historii trójkąta Kathy-Tommy-Ruth najważniejsze. Szanuję to, osobiście nie lubię jednak filmów, w których więcej uwagi skupiają na sobie dziury fabularne, niż przeżycia bohaterów. Niezależnie od gatunku.
Ale żeby nie było, że tylko krytykuję: film zły nie był. Carey Mulligan jak zwykle świetna, Keira Knightley... nie tak irytująca jak zwykle, miłe dla oka zdjęcia, miła dla ucha muzyka... ciekawy temat... to mógł być naprawdę bardzo dobry film. Tym bardziej szkoda, że rozczarował.
5/10
Zdaję sobie sprawę, że to film powinien sam się bronić, ale część tych wątpliwości rozwiewa książka Ishiguro ;) Na przykład co do Kathy - to nie było odroczenie, tylko tak się akurat zdarzyło, że pracowała przez 10 lat jako opiekunka. Zdarza się, że dobrzy opiekunowie pracują na przykład rok czy dwa i dostają wezwanie na pierwszą donację, a inni pracują 15 lat, nie ma w tym reguły. Więc możliwość odroczenia była jak najbardziej kusząca, bo przynajmniej mieliby na pewno te 2 czy 3 lata dla siebie. (Jest też taki dość ważny szczegół, ale w ogóle niezaznaczony w filmie - oni wszyscy byli bezpłodni, więc na pewno w ciążę by nie zaszła.)
Co do tego braku buntu... hmmm, tutaj też książka co nieco rozjaśnia ;) Chociaż nie wprost, tylko przez to, jak fantastycznie jest skonstruowana. Kluczowe jest to, co mówi panna Lucy w pewnym momencie: "powiedziano wam i nie powiedziano". Czytając, dopiero powoli, kawałek po kawałku, razem z Kathy dowiadujemy się jaka jest sytuacja tych dzieci. W Hailsham wszystko jest stabuizowane, o te rzeczy się nie pyta, ale jednocześnie ktoś tam wspomina o donacjach... i wychowankowie dorastają przez to w takiej dziwnej atmosferze. Kiedy słyszą o donacjach, nie traktują tego poważnie albo jest to dla nich odległa przyszłość. W filmie jest to chyba o wiele szybciej wyjaśnione i wydaje nam się, że jest to oczywiste dla bohaterów. Owszem, to w którymś momencie staje się dla nich oczywiste, tak jak dla nas jest oczywiste, że kiedyś umrzemy. Ale jednocześnie jest odległe i abstrakcyjne. Trzeba jakoś żyć - i oni to właśnie robią. Fantazjują o innym życiu, może się oszukują po prostu. Ale inaczej żyć nie potrafią.
Książka tu właśnie mnie powaliła. Bo ma taki fantastyczny klimat - takiej ciasnoty, zamknięcia tego ich życia najpierw w Hailsham, potem w Chałupach, a na końcu w szpitalach. Wchodzimy w ten cały świat z perspektywy Kathy i autentycznie tego nie kwestionujemy. Cała tragedia tkwi w tym, że oni nie znają świata poza, bo aż do wyjazdu ze szkoły nigdy nie byli poza jej terenem. Więc tak naprawdę nie mają dokąd uciekać... I jedyny sens ich życia jest w donacjach. A kiedy odkrywają, że może być jeszcze inny sens, to jest już za późno.
Wiem, że to może nie przekonywać. Ale tak naprawdę to dla mnie na innym poziomie ten film (a książka tym bardziej) zyskuje zupełnie inny wymiar, i to jest jego prawdziwa siła. Bo jest tu bardzo poważny wątek klonowania i etycznych jego aspektów (no i czy klony mają dusze?) i jest oczywiście love story. Ale jest jeszcze coś - jakiś taki głęboko ludzki smutek i tęsknota za życiem, które musi się skończyć. Oni "schodzą", a my umieramy, w zasadzie niewielka to różnica. Mamy trochę więcej czasu, ale właściwie i tak zawsze jest go za mało. Kathy sobie to uświadamia na końcu. Od tego uciec nie można, nie ma "odroczeń". Można tylko zaakceptować swój los. Tommy mówi w książce, że rację miała panna Lucy, nie panna Emily - że powinni wiedzieć kim są i jaki jest ich los. Nie po to, żeby się zbuntować, tylko żeby móc wykorzystać czas, który jest im dany, żeby móc żyć godnie. To trochę jak u Camus - że trzeba zaakceptować to, że nasze życie jest absurdalne. I dopiero wtedy można jako człowiek żyć i umierać. I jako taka parabola, to dla mnie "Nie opuszczaj mnie" robi piorunujące wrażenie.
Generalnie polecam książkę! O niebo lepsza, no ale jeszcze się chyba taki nie urodził, który by zrobił lepszy film od książki ;) Pozdrawiam.
Mimo iż nie czytałam książki, rzeczy opisane wyżej przez morven wyniosłam jednak z filmu. Nie sposób było uciec przed tym rozpaczliwym uczuciem, że nie ma żadnej możliwości ucieczki.. że nie da się. Bo jak? Przepłyną wpław przez Kanał La Manche, żeby uciec z Wysp Brytyjskich? Nie wspominając, że w normalnym świecie czuli się obco, nie znali go, wcześniej żyjąc w zamknięciu. I ta świadomość nieuchronnego przeznaczenia bohaterów, przeznaczenia, z którym widz nie może się pogodzić, bo jak ludzie (mimo wszystko ludzie!) mogą służyć jedynie jako "pudełko z organami" dla innych ludzi? To było przerażające. Jak i ten spokój nauczycielek, które wiedziały, po co wychowują te dzieci i w ogóle ich to nie ruszało (jedyną, która ich los poruszył, szybko zwolniono).
A ten cały trójkąt miłosny... On nie wali po oczach, bo jest taki oczywisty i banalny, bo w sytuacji tych bohaterów to nie może być banalne. To jest tak zwyczajne i po prostu ludzkie. Oni wszyscy łaknęli uczuć, bliskości, bo przez całe życie nikt im tego nie okazywał. A akurat trójka tych bohaterów stała się sobie najbliższa, więc akurat nic dziwnego, że tak to się wszystko potoczyło. Porażający film, naprawdę. Pozostaje mi się dziwić, że ktoś mógł nie wczuć się w losy i uczucia bohaterów...
Film bardzo mi się podobał, jednak po jego obejrzeniu również mam kilka wątpliwości. Nie czytałam książki, ale wielu rzeczy można było się wg mnie domyślić np. że dawcy są bezpłodni. Natomiast tak jak Bismarck nie rozumiem tego, że dzieci od małego żyły "pod kloszem", brały jakieś lekarstwa, zdrowo się odżywiały i były pod ciągłą opieką lekarzy, a później pełniąc funkcję opiekuna mogły robić co chciały, mogły się "popsuć".
Mam również 2 pytania, na które odpowiedzi na pewno znajdują się w książce i tutaj w wyjaśnieniu proszę o pomoc. Mianowicie:
nie do końca zrozumiałam wątek z kobietą z biura podróży, może nie byłam wystarczająco skupiona, ale było to dla mnie troszeczkę niejasne, o co dokładnie chodziło? Oraz nurtuje mnie to w jaki sposób dawcy byli tworzeni? Będę bardzo wdzięczna za odpowiedź :)
Akurat te pytania się ze sobą wiążą ;) Podejrzewali, że ta kobieta z biura to był pierwowzór Ruth. Dawcy mieli świadomość, że są z kogoś "skopiowani", nawet poszukiwali swoich oryginałów, bo żywili taką irracjonalną nadzieję, że ich życie potoczy się podobnie do życia ich modeli.
Jeszcze a propos tej wątpliwości, dlaczego nie hodowano ich po prostu w zamknięciu - jest też taka kwestia, że Hailsham było wyjątkowe, eksperymentalne. W większości ośrodków tego typu nikt się nie przejmował za bardzo dawcami, warunkami ich życia, a tym bardziej edukacją. Hailsham było projektem kilku osób, które starały się wpłynąć na ten stan rzeczy, żeby uzmysłowić, że dawcy to też ludzie. W książce jest powiedziane, że ta inicjatywa przez jakiś czas przynosiła rezultaty, byli sponsorzy, akcje społeczne, ale z czasem to poparcie się skończyło i wtedy zamknięto szkołę. Nie było więc tak, że wszystkich dawców traktowano z największą troską, a potem wypuszczano - wręcz przeciwnie. Przypuszczalnie było ich mnóstwo, więc nie było takiej potrzeby. Myślę też, że takie stricte hodowanie dawców byłoby trudniejsze do przełknięcia przez opinię publiczną niż traktowanie ich w ten na wpół cywilizowany sposób. Łatwiej jest wyprzeć istnienie tylu ludzi, jeśli się uważa, że mają jako tako godziwe życie (nie gorsze niż biedne, normalne dzieci w sierocińcach). Więc w pewien sposób ta historia pokazuje też ogromną ludzką obojętność i to, jak łatwo dehumanizujemy ludzi innych od nas, odbierając im ich podstawowe prawa. W pewien sposób więc oni naprawdę nie mieli dokąd i po co uciekać - bo nie było dla nich miejsca w społeczeństwie, jeśli chcieli być sobą.
Nie mam wielkiej wiedzy medycznej, więc zastanawiam się bez ilu narządów można chodzić i w miarę normalnie funkcjonować jak oni?