Najbardziej poruszającym i sugestywnym przedstawieniem klęski utopijnej wizji budowy idealnego świata bez praw i zdobyczy cywilizacji wciąż pozostaje dla mnie "Władca much" Williama Goldinga. Również dlatego, że owa "cywilizacja" (ogarnięta koszmarem wojny) wcale nie wydaje się sensowną alternatywą dla uroków rajskiej wyspy i, swoiście pojmowanego, powrotu do natury. Kim (lub czym) stajemy się jednak, gdy odrzucamy choćby tylko pozory altruizmu, wyższych wartości, współpracy opartej na czymś innym niż bezlitosne prawa dżungli?
W filmie Danny'ego Boyle'a, może już nie tak świeżym i nowatorskim jak powieść Goldinga, ale znakomitym od strony wizualnej i aktorskiej, uderza przede wszystkim kontrast między naszymi naiwnymi wyobrażeniami a rzeczywistością - w kuszących swoim pięknem, lazurowych wodach laguny czają się śmiertelnie niebezpieczne drapieżniki (rekiny), "mitycznych" pól marihuany strzegą (jak najbardziej realni!) uzbrojeni po zęby i nieobliczalni bandyci, radosna i beztroska hippisowska komuna na tropikalnej wyspie kryje ludzi okrutnych i pozbawionych skrupułów - ziemski Eden szybko okazuje się piekłem, iluzja się rozwiewa...
Reżyser buduje niezwykły klimat filmu podobnymi metodami jak w pamiętnym "Trainspottingu" (czasami daje to wrażenie aż nazbyt nachalnego déj? vu) zacierając granicę między możliwie obiektywnym obrazem świata a surrealistycznymi wizjami głównego bohatera będącego często pod wpływem najróżniejszych środków odurzających. Takie odrealnienie osłabia drastyczność niektórych scen i sprawia, że film ciąży bardziej w stronę metafory niż naturalistycznego dramatu, co nie zmienia faktu, iż widoczne są pewne niedociągnięcia (również scenariuszowe). Mimo pewnych zastrzeżeń, jako całość obraz Boyle'a doskonale się broni.
A osobista konkluzja? Niebiańskie plaże przyjdzie mi podziwiać chyba wyłącznie w folderach reklamowych albo w kiczowatych teledyskach i, tak naprawdę..., wcale tego nie żałuję :P