Murnau jest bez najmniejszych wątpliwości - tym filmowcem, który wniósł do ekspresjonizmu najwięcej kinowości i który wkrótce "Portierem z hotelu Atlantic" wyprowadzi film niemiecki z ekspresjonizmu na nowe drogi, jest Friedrich Wilhelm Murnau. Z wykształcenia historyk sztuki, z praktyki aktor u Maxa Reinhardta, związał się z kinematografią po I wojnie światowej, by od razu ujawnić jako reżyser wspaniałe poczucie obrazu, przestrzeni i światła. Nie w płaskiej dekoracji znajduje Murnau materiał wyjściowy, lecz w głębi ostrości, która jest w plenerze - i nie w montażu świetlnych kontrastów, ale w płynnym opisywaniu kamerą. Znakomicie widać to w pierwszym z jego znanych dzieł - w "Nosferatu", który otwiera w kinie rozdział filmów grozy, a w ekspresjonizmie jest najpopularniejszym obrazem demonicznym. Nie wydaje się, aby rola inicjatora gatunku wynikała akurat z zamiłowań Murnaua; był to trochę zbieg okoliczności. Naturalną koleją rzeczy w tym okresie kino niemieckie eksploatowało ulubione w narodowej tradycji - co widać już w stylu dziecięcych baśni - opowieści niesamowite, niesione na fali czarnych nastrojów powojennych i ekspresjonizmu: Nosferatu jest ostatnim ogniwem łańcucha ciągnącego się przez wieki. Szansa na wielki film została zaś tu stworzona przez zręczny scenariusz o rodowodzie wcale nie germańskim, lecz zgoła międzynarodowym: Galeen bez większych ceregieli pożyczył pomysł od irlandzkiego dziennikarza, który trzydzieści lat wcześniej napisał klasyczną książkę o wampiryzmie, zainspirowaną opowieściami o osławionym przez swe okrucieństwa hospodarze wołoskim z piętnastego wieku, Vladzie Draculu, a opartej na podaniach z Europy Południowej. Ale przy okazji realizacji tego scenariusza Murnau odkrywa prawa kina grozy, jego podstawowe składniki: bezustanne uczucie niepokoju, oczekiwania na coś groźnego, co się niechybnie zaraz wydarzy - i użycie elementów otoczenia jako złowieszczych symboli.