Podobała mi się monochromatyczność obrazu, rodzaj surowości, który podkreślał możliwy realizm fabuły. To również urzekło mnie w "Interstellar" Nolana. Całe szczęście, że Villeneuve zrezygnował z tzw. fajerwerków na rzecz tajemniczego surrealizmu. Zaskoczyło mnie to, w jaki sposób przedstawiono obcych, żeby nie spoilerować powiem, że niestandardowo. Ich pismo od razu przypomniało mi enso - znak zen, doskonałość zamkniętą w okręgu. Amy Adams jako Louise Banks bardzo naturalna, jej oczy przykuwają uwagę w wielu scenach, pomimo dialogów. Końcówka filmu może ciut banalna, ale dla mnie, mimo wszystko, najlepsza z możliwych. Przez cały film towarzyszyło mi uczucie nie tyle niepokoju, co przedziwnej melancholii, może nawet trochę smutku. Nie zdziwiłabym się gdybym w tle, którejś ze scen usłyszała "Gnossienne No'3" Erika Satie. Nie jestem pewna czego to może być wynikiem? Może ta wielowymiarowość, wybicie poza 3D, poza przynależną jej grawitację wypchnęło mnie w ten stan nieważkości.
Obejrzę ten film zapewne jeszcze wiele razy, jak to mam w zwyczaju, przyjdą kolejne odczucia, zrozumienia.