Alien Romulus (2024). Są trzy filmy łączące horror z SF, które uważam za evergreeny. The Thing, Predator i Aliens. Te kultowe obrazy to kwintesencja dobrego kina rozrywkowego lat osiemdziesiątych. Co jakiś czas ktoś próbuje się zmierzyć z ich klimatem, legendą, jakimi obrosły w ciągnięciu wątków z tych obrazów. Jak do tej pory próby były mizerne poza bardzo intrygującym, poprzez niewyjaśniony wątek inżynierów ( niedopowiedzenie – kocham to w kinie) w filmie „Prometeusz” całkowicie zdeformowany w zakalcowym Alien Covenant . A jak jest w najnowszej odsłonie spotkania z ksenomorfami? Dla mnie – jest ok, ale głowy nie urywa. Po pierwsze – wszystkie te nostalgiczne zabiegi przywołania poprzednich wątków czy postaci, mają w widzach wzbudzać sentymentalne rozczulenie ( piszę tu o całej fali różnych kontynuacji z pierwotnie występującymi aktorami, na które panuje ostatnio moda – vide np. nowy Beetlejuice ), co ma przekładać się na entuzjastyczne reakcje i ocenę tego czy owego sequela. Tymczasem te zabiegi w tym filmie, wywołują u mnie uśmiech a nie uniesienie. Reżyser i scenarzysta zarazem, Fede Alvarez nie tyle cytuje wcześniejsze obrazy, co zwyczajnie z nich zżyna. A robi to np. wkładając w usta kwestie z Ripley ratującej Newt w Aliens ( Leave him alone bitch ) albo kopiując scenę zbliżającej się głowy ksenomorfa do twarzy głównej bohaterki ( najbardziej wyrazista scena z Alien3 ). Patchworkowo wrzuca elementy z tych trzech filmów np. widzimy znowu Iana Holma w roli androida – oczywiście bezwzględnego jak w Alien. I tu dodam, że żenująco wykreowanego w nadal jeszcze nieporadnej w kwestii tworzenia wirtualnych odpowiedników znanych ludzi, CGI (Holm nie żyje od 2020 roku). Widzimy ponownie przyprawiające o klaustrofobię struktury stworzone przez stwory z wplecionymi w nie niczym w sieci pajęcze ciałami ludzi – idealnie tak samo jak w Aliens, krzyżówka aliena z człowiekiem jak żywo przypomina humanoidalnych „inżynierów” z „Prometeusza”. itd. itp. Jest tego więcej. Ktoś powie – no po prostu porusza się w wykreowanym wcześniej świecie, czego się czepiasz? No właśnie nie czepiam się co wskazuję słabości. Zobaczcie co stworzył Scott w Alienie a co zrobił Cameron w Aliens. To są dwie zupełnie niezależne opowieści, których styczną jest tylko główna bohaterka. Scott wykreował mroczny acz kameralny horror z elementami psychologicznego suspensu, tak Cameron stworzył dające poczucie niesamowitego rozmachu, pełne testosteronu dzieło z wplecionymi elementami batalistycznymi. Twórca Terminatora pokazał tu swój prawdziwy kunszt. Aliens od pierwszej sceny powoduje, że widz ma gęsią skórkę. Od sceny znalezienia kapsuły Ripley, przez jej sen, po pikanie w ciszy wykrywaczy ruchu. Siłą Camerona jest to, że wspaniale czuje materię filmową i tam gdzie inni reżyserzy sinusoidalnie już by odpuścili on nagle gdy wydaje się, że wszystko już dobrze się skończyło rozpoczyna akcję na nowo rozrywającą ciało syntecha królową. U Camerona nie ma zmiłuj, nie ma nudy. Przypomnę, że ten reżyser dostał Oscara za kwintesencję sprawnie i z rozmachem zrealizowanego kiczu w stylu hallmarkowskich love story czyli „Titanica”. Dlaczego? Bo jak to jest fantastycznie zrobiony film z, powiedzmy szczerze, głupawą historią jako osnową akcji. A tego właśnie mistrzostwa Alvarezowi brakuje. Wstęp jest więcej niż letni, potem bywa różnie, są choćby dwie sceny gdy szczerze podskoczyłem, sprawnie przygotowane ale boli gdy widzę głupizny nie przystające do inteligencji widza. Pominę już „zabawy” kwasem z ciał ksenomorfów ale choćby skuteczne mrożenie czegoś co w świecie alienów zwie się facecatcherem, gdy w każdej z dotychczasowych części nikt na to nie wpadł, ba każda próba ingerencji groziła uduszeniem zainfekowanego, czy komunikat, że w automacie pulsacyjnym zostało już tylko 10 procent ładunków, co ma wzmóc napięcie, gdy tymczasem w dalszej części filmu nagle te 10% jakoś cudownie się rozmnaża, mnie coś takiego żenuje jak wyciąganie królika z kapelusza. Takich kiksów jest więcej, choćby zabawy liną w próżni, ale Alvarez przypudrowuje je licząc, ze rozgorączkowany widz przymknie na to oko. Tyle, że ja nie byłem podekscytowany. Konkludując – to nie jest zły film ale świetny też nie. Bardzo dobry średniak.