Ten film, to kolejny dowód, że kino hoolywoodzkie najlepsza lata ma już za sobą, a dobre filmy robi się w innych częściach świata. Z kina wyszedłem zdegustowany: mieliśmy główną bohaterkę uganiającą się z karabinem po jaskiniach ksenomorfów, aby ratować brata (zamiast małej dziewczynki). Zero inwencji, żadnej nowej historii i twórczości.
Na malutki plus, kilka małych nawiązań, w tym najciekawsze: do idei poprawy genów z filmu Prometeusz i prapoczątków całego uniwersum Obcego (w tle nawet poleciał fragment muzyki z Prometeusza). Było też delikatne nawiązanie do Odysei Kosmicznej (chór na początku filmu). Przez pierwsze 20 minut na planecie niewolników też było w miarę świeżo. A później już tylko kopie scen z dwóch pierwszych filmów serii...
Wyglądało to tak, jak zwykle: ktoś wpadł na pomysł "Hej, weźmy napiszmy jakiś scenariusz o obcym, bo to się dobrze sprzedaje i zróbmy nową wersję dla młodego pokolenia widzów". I wyszło jak wyszło: zamiast muzycznego przeboju w stylu lat 70-80-tych mamy papkę w stylu Taylor Swift. Ech...