Gros publiki chłonącej z przejęciem kolejne odsłony opowieści z uniwersum Obcego, to ludzie, których nie było jeszcze nawet w planach, gdy na ekrany kin wchodził „Obcy – 8. pasażer Nostromo”, a wtedy ta opowieść miała wymiar „kieszonkowy”. To był jednorazowy kosmiczny strzał, gdzie grupa zmęczonych rutyną i samotnością pracowników starego górniczego transportowca, popełnia głupi błąd kłócąc się o możliwość utraty premii za odmowę regulaminowego wypełnienia obowiązków pokładowych. Wątek korporacyjnej intrygi realizowanej na miejscu przez zimny umysł Asha, był jedynie zgrabnym motywem, uzasadniającym widowiskowe starcie ludzi z androidem, który zgrabnie wpasowywał się w konflikt, będąc w istocie jeszcze jednym nieludzkim zagrożeniem, któremu trzeba było stawić czoła.
Tamta historia była tak dalece pozbawiona oryginalności, jak to tylko możliwe. W momencie powstawania, wątek nieludzkiej inteligencji w postaci robotów, atakujących swych naiwnych twórców, był już intensywnie ogrywany od kilkudziesięciu lat, będąc jednocześnie niczym innym, jak zniekształconym echem opowieści o golemach i homunkulusach tworzonych lub przyzywanych czarnoksięskimi mocami oraz monstrach kreowanych przez szalonych naukowców pokroju Frankensteina, napędzanych nieszczęściem lub po prostu bawiących się w Boga. Podobnie „kosmici” maltretowali ludzkość na kartach powieści i groszowych opowiadań pulpowych magazynów od niemal stulecia. W tym sensie obraz Scotta nie wniósł do gatunku absolutnie niczego nowego. Ukazane relacje bohaterów również wypadłyby naprawdę płasko, gdyż postacie miały niewiele do powiedzenia i pokazania, ale ratował je znakomity poziom aktorski obsady.
Zatem cała historia opierała się wyłącznie na budowaniu nastroju, w czym wiodącą rolę grała tam scenografia. Dużym plusem były kreacje dojrzałych artystycznie aktorów, którzy w ramach ubogiego scenariusza potrafili znaleźć emocjonalny balans postaci, pomiędzy głupkowatym przekomarzaniem się przy stole, a skrajnym przerażeniem zdesperowanych ofiar. Udało się nawet wygrać takie niuanse, jak erotyczne napięcie pomiędzy Dallasem a Ripley, czy drobne manipulacje Asha udającego sługę załogi, w postaci fałszywych uśmiechów i wykrętnych prób unikania odpowiedzi mogących zaniepokoić ludzi.
To wszystko w połączeniu ze sprawnym operowaniem światłem i dźwiękiem, a także tajemnicą kryjącą się za historią kosmicznego wraku, zaowocowało klasykiem horroru w kosmicznych dekoracjach, który broni się również dzisiaj.
Jednak ceną za budowanie fabuły w oparciu wyłącznie o nastrój jest jej immanentna jednorazowość. Tamten film po prostu trafił w swój czas, podobnie jak durnowate „Gwiezdne wojny”, które w pierwszej odsłonie udanie połączyły sztampową opowieść fantasy o ratowaniu księżniczki z rąk złego czarnoksiężnika z klimatem klasycznego westernu, gdzie wierne konie podmieniono na zawodnie niezawodny kosmiczny złom, a kolty i strzelby na miotacze kolorowych promieni śmierci. Ponownie klimat, na który złożyły się udane kombinacje scenografii, muzyki i perfekcyjnie dobranej obsady, był wszystkim, a scenariusz niczym. Różnica polegała na tym, że historia Scotta była podana na serio, a historyjka Lucasa z założenia funkcjonowała jako sekwencja starych slapstickowych gagów w nowych dekoracjach, wtedy również z uderzeniową dawką sztuczek efektów specjalnych, dziś będącą już tylko powszechnym wymogiem.
To wszystko mogło się udać i udało się raz Scottowi wspartemu klimatycznymi tworami Gigera i aż trzykrotnie, choć w ramach jednej opowieści, Lucasowi, który poskromił ego i dopuścił do reżyserii innych, dzięki czemu oryginalna trylogia zachowała stylową i koncepcyjną spójność oraz pozory świeżości, pomimo szybko postępującego zmęczenia wątłego materiału.
Tak jak nie ma już tamtej Sigourney Weawer i efektu nowości w postaci Gigerowskich koszmarków, ani młodzieńczej naiwność napalonego małolata z zapadłej pustynnej dziury idealnie odegranej przez młodego Marka Hamilla, tak nie ma już możliwości powrotu do tamtych emocji, które również wtedy nie były wynikiem żadnej oryginalności samego dzieła, a jedynie dzieło zyskiwało rys oryginalności dzięki splotowi całej masy absolutnych przypadków.
Niestety, zbiorowa wyobraźnia widzów funkcjonuje na zasadzie podmiany mocno limitowanego zbioru możliwych do zaakceptowania obrazów malowanych głównie ulotnymi emocjami, na czym żerują równie pozbawieni wyobraźni twórcy i sprzedawcy produktów filmopodobnych.
Aby uzmysłowić sobie, jak bardzo wtórne są twory popkultury, wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment myślowy i np. zamiast Harrisona Forda w roli Solo podstawić sobie obraz dziarskiego Kurta Russella, a np. w roli Ripley, zamiast seksownej Weaver, równie seksowną, a wtedy znacznie popularniejszą Olivię Newton-John. Nawet pojedyncze zmiany w obsadzie, całkowicie odmieniłyby oblicze tamtych obrazów, czyniąc z nich zupełnie inne filmy, przy czym nie chodzi przecież o to, że Russell nie poradziłby sobie z rolą Solo, a Ford nie udźwignął aktorsko np. postaci Snake’a Plisskena, ale właśnie o to, iż nawykowo i zazwyczaj bezwiednie usiłujemy „powrócić do tamtych chwil”. Zjawisko dotyka również samych twórców, którzy dodatkowo ograniczani żądaniami producentów i oczekiwaniami inwestorów, rzadko mogą sobie pozwolić na swobodę twórczych poszukiwań.
Dlatego nowe odsłony starych pomysłów są skazane na scenariuszową i artystyczną próżnię „Obcego: Romulusa”, tudzież innych kalekich z założenia powrotów do przeszłości.