Odpowiedź jest bardzo prosta, bo dałem 7 :D A teraz już całkiem na serio, bo chciałbym dać wyższą notę. Najpierw może o tym, co mi się podobało. Początek filmu i dostajemy fragmenty z procesu rekrutacji (w zasadzie to "selekcji naturalnej") przyszłych Fok. Przed oczami normalnie "G.I. Jane". Zabieg ten pozwala nam bardziej wkręcić się w klimat obrazu, który serwowany jest w formie dokumentu. Mamy tu krótkie ujęcia, oszczędne gospodarowanie muzyką, wprowadza nas to w życie komandosów w koszarach oraz pozwala odrzeć ich nieco z anonimowości. Mamy planowanie operacji, które zostało poprowadzone dużo sprawniej niż w filmie "Wróg numer jeden" (tam to w zasadzie niemal cały film był jednym, wielkim wprowadzeniem). Coś wisi w powietrzu, napięcie rośnie, nasi twardziele zostają przetransportowani na teren wroga. Gdzieś tam jeszcze po głowie chodził mi "Helikopter w ogniu", ale klimat wrogiego, obcego terenu ewidentnie przywołał obrazy z "The hurt locker". Dochodzimy wreszcie do sceny nieoczekiwanego spotkania, oraz brzemiennej w skutkach decyzji (naprawdę staram się nie powiedzieć zbyt wiele :))). Rewelacyjna scena, patowa sytuacja, każda decyzja w zasadzie byłaby zła. No i zaczyna się walka o przeżycie. Do tego momentu film miał u mnie spokojnie 8, a spodziewałem się że do finału spokojnie dociągnie do 9-ki. Cieszyłem się że film uniknął obrazu będącego pomnikiem dla wspaniałych, bohaterskich żołnierzy walczących pod gwieździstym sztandarem. Cieszyłem że obraz poprzez swoją formę pozwolił na ukazanie prawdziwego, surowego pola walki. No i mnie pokarało. Od momentu rozpoczęcia jatki (czy może nawet po 10 min.) moja mina nieco rzednie. Bo co otrzymujemy? Najpierw nasze Foczki koszą niedobrych talibów, a sami w zasadzie nie odnoszą obrażeń. O przepraszam, był strzał w stopę, udo, i inne obrażenia. A potem znów precyzyjne "wycinanie" oponentów. Zagryzłem zęby, myślę sobie - no nie, rozumiem że pozostała jeszcze połowa filmu, że gdyby zbyt szybko odstrzelono naszych bohaterów, to diabli by wzięli całą dramaturgię. Kolejna myśl która mi przyszła do głowy była taka, że "oszczędzano" ich w celu ukazania każdej ze śmierci w bohaterski, i pełen dramatyzmu sposób. No tak, dramaturgia godna "Plutonu". Potem mieliśmy kulganie się z klifu, znów ostrzał, ponowne kulganie się ze zbocza, oraz ... kolejną szaloną wymianę ognia. O swoich minach opowiadał nie będę. Myślałem sobie - jak można było tak to schrzanić?! Po pierwsze, dlaczego nie poświęcono któregoś z żołnierzy już na samym początku, aby ukazać powagę sytuacji oraz beznadziejność tejże (zamiast tego otrzymaliśmy kanonadę niewidomych z bronią, którym czasem udaje się postrzelić dzielnego komandosa i jest to szczyt jego możliwości). Ocena od połowy zjechała już niestety w dół. Wyglądało to tak, jakby do połowy film zrobił inny reżyser (wprowadzenie, budowanie napięcia, planowanie), natomiast od połowy "stery" przejął ktoś zupełnie inny (walka o przetrwanie, dramaturgia, patos np. "Ty umrzesz za swój kraj, ja dla swojego będę żył). No więc jednak mamy pomnik. Potem, pod koniec, reżyser nr 1 znów przejął stery, i znów mieliśmy powrót klimatu. Chcę powiedzieć to jasno, przed seansem nie zapoznawałem się z meandrami operacji Red Wings, więc zbyt wiele o niej nie wiedziałem. Nie wiedziałem na przykład że starano się oddać tamtą operację w najdrobniejszych szczegółach, chociażby po postacią obrażeń które żołnierze otrzymywali. Tylko co z tego? Nie oceniam dokumentu, tylko film. I nikt mi nie powie że każdy fragment filmu oddaje rzeczywistość. Nie po to powstają filmy (no chyba że są to filmy dokumentalne), więc z całym przekonaniem twierdzę, że można to było zrobić lepiej (czy to pod postacią budowania dramaturgii, czy odrobiny naciągania faktów celem większej immersji widza). To tylko moje zdanie, z którym Ty, drogi czytelniku, możesz się oczywiście nie zgodzić. Ale i tak dziękuję za przeczytanie tego tekstu.