Bardzo dawno nie miałem tak ambiwalentnych odczuć po obejrzeniu filmu. Rewelacyjny POMYSŁ na fabułę został rozwalony kiepską grą aktorską i bardzo płytko zarysowanym melodramatem, który momentami jakby przejmuje rolę głównego wątku. Trochę tak jakby reżyser nie był pewien, w którą stronę ma iść film... w kierunku genialnego SCI-FI, czy miłosnej opowiastki z pseudoszczęśliwym zakończeniem.
Mimo wszystko jest w nim coś, co sprawiło, że na końcu zaliczyłem mały opad szczęki, a to by oznaczało, że w całej tej kiepsko zagranej papce tkwi coś bardzo ważnego i przejmującego.
I choć uznanie, że cały wszechświat fizycznie i psychicznie będzie nas maltretował wrzucając w pętlę, którą będziemy powtarzali do momentu uzyskania "fuksem" szczęśliwego zakończenia jest tak absurdalnie płytki, że aż boli patrzeć, to jednak sam pomysł na film i multiwymiarowaść świata jest niewątpliwe koncepcją wartą uwagi.