Tego filmu chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Najbardziej znana i najbardziej uwielbiana produkcja na całym świecie i aż wstyd mi, że dopiero teraz mogłem ją obejrzeć. Aż nie można uwierzyć, że w początkowych planach "Ojciec chrzestny" miał być głupawą mainstreamową, pełną strzelanin popeliną dla Amerykanów. I dobrze, że tak się nie stało, bo Coppola zamiast fundować pełno akcji, skupia się na pokazaniu widzowi życia mafijnej rodziny. Aczkolwiek mimo wszystko daleko mu do filmu idealnego. Ale od początku. Świetnie, że fabuła została potraktowana w niesamowicie realistyczny sposób, dzięki temu film ogląda się z podwójną przyjemnością. Scenariusz jest na najwyższym poziomie i aż się chce przeczytać książkę Mario Puzo. Historia zdecydowanie wciąga, a klimatu dodają scenografia, kostiumy, zdjęcia i muzyka, które są na najwyższym poziomie. Jednakże moim zdaniem "Ojciec chrzestny" stał się ofiarą własnej legendy, przez co poczułem się lekko zawiedziony. Po pierwsze - wszyscy niesamowicie chwalą kreacje aktorskie. Owszem, są one na wysokim poziomie, jednakże wydaje mi się, że można było więcej wyciągnąć od Marlona Brando i Ala Pacino. Ten pierwszy faktycznie jest niezwykle charyzmatyczny, ale jednak można było z tej postaci wyciągnąć odrobinę więcej (SPOILER ogólnie szkoda, że tak szybko uśmiercono tę postać END OV SPOILER). Al Pacino świetny, ale nie na swym najwyższym poziomie. Jednakże można mu to wybaczyć, gdy się weźmie pod uwagę, że to jego kinowy debiut. Po drugie, szkoda, że z kobiet zrobiono tutaj kompletne idiotki. Rozumiem, że to męska historia, aczkolwiek przewija się przez nią sporo kobiet, które niestety przedstawiono jako niższą inteligencję. Podobno w książce ten problem nie istnieje, dlatego muszę ją w końcu przeczytać. Jednak dalej "Ojciec chrzestny" pozostaje wielkim filmem, który trzeba obejrzeć. 8+/10 + do ulubionych