"Dwa różne światy, jedna miłość". To hasło wyjątkowo trafnie opisuje zaistniałą sytuację, w której Colin Farrell i Alicja Bachleda-Curuś zakochali się w sobie faktycznie zarówno w filmie, jak i naprawdę. W naszym kraju "Ondine" wypłynął na fali pudelkowej popularności związku Farrella i Bachledównej. I chyba tylko na niej. Bo poza uportretowieniem filmowej pary, którą połączyło uczucie w życiu prywatnym, film nie niesie z sobą absolutnie niczego.
Warto jedynie wspomnieć o dobrym aktorstwie Farrella - ale to oczywista oczywistość, której nawet nie należy w zasadzie wspominać. Bo ileż już było kiepskich filmów, w których znany i dobry aktor po prostu zagrał na miarę swoich niebanalnych możliwości? Nasza Alicja na tle Colina wypada niestety dość blado, co nie znaczy, że się nie starała. Jej kreacja jest absolutnie poprawna, jednak nic ponadto. Problemem filmu jest jednak niewystarczająco zarysowany wątek romantyczny - jakoś tej miłości po prostu tam nie czuć, a histeryczne zachowania Syracuse'a (Farrell) to tylko odzwierciedlenie jego alkoholizmu, a nie faktycznych uczuć. Wątek kryminalny wprowadzony nieco na siłę i w dziwny sposób. Dość dziwnie poprowadzony, miał zapewne wprowadzić ożywienie do jednak miałkiego obrazu, jednak poza chwilowym skokiem adrenaliny nie daje nic więcej. Najgorsze jest jednak to, że film nie składnia widza do jakichkolwiek myśli czy refleksji - ot, po prostu obejrzało się kolejny film, teraz czas wyprostować nogi, zabrać kurtkę z siedzenia i pozbierać resztki rozsypanego popcornu spod nóg.
Słabe to.
3/10