Zrealizowanie interesującej, wciągającej i prawdziwie magicznej baśni, to zadanie, które udaje się niewielu. W ostatnich latach tak naprawdę jedynie Guillermo del Toro sobie z nim poradził, kręcąc przepiękny "Labirynt Fauna". W idealnych proporcjach udało mu się przemieszać świat realny z fantastycznym, a w każdym z nich czekała na nas niezwykła historia. Historia intrygującą, świetnie rozpisana i co chyba najważniejsze, logiczna. To właśnie dlatego jego film był tak perfekcyjny, tak wzruszający i poruszający. Na baśni rozłożył się za to cztery lata temu M.Night Shyamalan, którego bardzo lubię, w szczególności za niedocenioną "Osadę". Jego "Kobieta w błękitnej wodzie" była zbyt udziwniona, niespójna, jakby wymyślana na poczekaniu przez ojca, dla niemogących zasnąć dzieci. W tym roku na baśni przejechał się niestety również Neil Jordan, realizując "Ondine". Jego film jest nijaki, wydłużony i w wielu momentach niezamierzenie zabawny. Jeśli patrzeć na niego jak na baśń, to za mało tu prawdziwej, niezwykłej i trudnej do zdefiniowania, ale unoszącej się gdzieś w powietrzu magii. Znowu jak na normalny dramat, za dużo tutaj opowieści o morskich stworzeniach i dziwnych wydarzeń, które dzieją sie dookoła.
Największą wadą tego filmu są potworne dialogi, które momentami zniżają sie do poziomu rozmów ze słabych seriali. Są one przewidywalne, nic nie wnoszą do opowiadanej historii i co najgorsze w ustach aktorów brzmią niezwykle sztucznie. Być może na papierze sprawiały wrażenie tajemniczych, czy zagadkowych, ale w gotowym filmie kompletnie się nie sprawdzają, jedynie irytują. Przez nie historia zamiast zaciekawiać i wciągać, z każdą kolejną minutą staje się coraz bardziej nijaka, po prostu nudna. Nie sposób jest się bowiem przejąć losami bohaterów, którzy przez swoje rozmowy są tak odrealnieni, tak nienaturalni i nieludzcy. Być może gdyby jeszcze zakończenie było inne od tego, które zaproponował nam Jordan, to przynajmniej wypowiedzi tytułowej Ondine nabrałyby sensu i stałyby się bardziej zrozumiałe. Jednakże z taką końcówką, jaką możemy oglądać w gotowym filmie, prawie wszystkie jej wypowiedzi, choć i tak już dość dziwne, stają się jeszcze bardziej bezsensowne. Co gorsza również zachowanie bohaterów zostawia sporo do życzenia, szczególnie w drugiej połowie filmu, kiedy to akcja trochę przyspiesza, wraz z pojawieniem się na dalszym planie czarnego charakteru, który zagrozi naszej parze.
Niestety przez pierwsze kilkadziesiąt minut seansu, na ekranie nie dzieje się za wiele (a powinno, skoro już w pierwszej scenie nasz rybak wyławia w sieci nieznajomą dziewczynę). Bohaterowie przechodzą tylko ze sceny do sceny, rozmawiając w kółko o tym samym, ciągle powtarzając główne założenia tej historii, aż do znudzenia przypominając co się wydarzyło w pierwszych chwilach seansu i co może wydarzyć się potem. Całą tę historię bez problemu dałoby się opowiedzieć w o połowę krótszym obrazie, który dzięki temu byłby bardziej konkretny i może również bardziej żywy. Bo właśnie większej energii bardzo brakuje w tym filmie, energii, która nadałaby odpowiedniego tempa i pchnęłaby go na odpowiednie tory. W filmie Jordana nie widać jak pojawienie się dziewczyny wpływa na mieszkańców miasteczka, nie widać również nawet rodzącego sie powoli między nią, a rybakiem uczucia. Najbardziej interesujące jest tu chyba tylko to, że historię tę można przyrównać do osobistego życia aktorów: Ona piękna nieznajoma, pojawiająca się z dalekiej krainy, zupełnie inna niż wszystkie. On, zmęczony życiem, facet z problemami, który walczy ze swoim nałogiem, który stara się zostawić swoje dawne życie za sobą i szybko zakochuje się w nieznajomej dziewczynie.
W opowiadaną przez Jordana historię trudno jednak jest wejść, trudno się w nią zaangażować, choć starają się nam to ułatwić i bliskie zdjęcia i przyjemna dla ucha muzyka. Ciężko też jest jakoś bardziej przejąć się losem bohaterów, bo są oni mało ciekawi i mało ludzcy. To osoby o których za wiele nie wiemy na początku seansu i za wiele się w czasie jego trwania również nie dowiemy. Najlepiej spisują się aktorzy drugoplanowi, pojawiający się tylko kilka razy na ekranie. Mam tutaj na myśli Stephena Rea, który gra księdza, do którego przychodzi główny bohater by porozmawiać i poradzić się, oraz Alison Barry wcielającą się w rezolutną córkę głównego bohatera, która wierzy całym sercem, że wyłowiona przez ojca dziewczyna to mityczna selki, czyli pół foka - pół kobieta. Nasza Alicja Bachleda-Curuś niestety za bardzo zdolnościami aktorskimi wykazać sie nie mogła, bo jej rola ogranicza się tylko do odpowiadania na pytania, kolejnymi pytaniami i po prostu wyglądania ładnie w kolejnych scenach. Również Colin Farrell w swojej roli się nie popisał, choć była ona dla niego z pewnością w jakimś sensie bliska. Miewał on już jednak o wiele lepsze występy jak chociażby w ciekawym "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj".
5-/10