Futurystyczny western. Yul Brynner jako "ostatni sprawiedliwy" w postapokaliptycznym Nowym Jorku, po którym krążą gangi zdziczałych niedobitków. Za kamerą Robert Clouse, reżyser "Wejścia smoka".
Szkielet fabularny "Ostatniego wojownika" do pewnego stopnia przypomina pomysł, jaki legł u podstaw drugiego "Mad Maxa", wysoce prawdopodobne, że George Miller inspirował się omawianą pozycją. Nie zmienia to wszak faktu, że dzieło Clouse'a jako klasyk kina post-apo w dużej mierze rozczarowuje. Akcja przez pierwszą połowę się wlecze, postaci są mało ciekawe, tu i ówdzie rzecz wyraźnie "trąca myszką". W pamięci zostaje przede wszystkim klimatyczna, rozgrywająca się w opuszczonych tunelach metra końcówka. Gdyby całość była utrzymana w takiej konwencji jak sceny finałowe, to może byłoby na czym zawiesić oko, prawda jednak taka, że rzeczony tytuł głównie przynudza. Von Sydow niewykorzystany, William Smith cokolwiek wyblakły jako główny czarny charakter. Plus lekcja położnictwa w warunkach ekstremalnych. Fani gatunku powinni znać, reszta może sobie odpuścić.