Film Roberta Aldricha jest na pewno jednym z ciekawszych tytułów klasycznego westernu. Znajdują w nim swoje miejsce klasyczne motywy i schematy tego gatunku filmowego: zemsta, samotny i szlachetny szeryf kontra bezwzględny bandyta (który nie jest jednak do końca postacią jednoznacznie złą, ale o tym później), tajemnicza przeszłość bohaterów, czy chociażby spęd bydła. Jedne wątki są lepsze i ciekawiej poprowadzone, inne ciut słabsze, akcja rozwija się dość płynnie i nie ma miejsca na nudę. „Ostatni zachód słońca” nie wykracza co prawda poza ramy gatunku, jest dość konwencjonalny i – co tu dużo mówić – schematyczny, ale...Są jednak dwa przynajmniej powody, dla których stawiam dzieło Aldricha ponad wiele innych westernów. Pierwszy to znakomity aktorski duet: Kirk Douglas i Rock Hudson, którzy rywalizują ze sobą nie tylko w relacji szeryf-bandyta, ale także o tę samą kobietę. Jakkolwiek Hudson, mimo że przecież zagrał bardzo dobrze, jest jednak typowym szeryfem, tak bandyta Douglasa jest ciekawszą postacią. Z początku budzi odrazę, z biegiem czasu jednak pojawia się jakaś nić sympatii do tego bohatera, która w końcu – kiedy uświadamiamy sobie fatalizm jego położenia – przeradza się nawet we współczucie.
A drugi powód to oczywiście finałowy pojedynek. Trzeba przyznać, że naprawdę pomysłowo zainscenizowany i niezwykle dramatyczny. Dość powiedzieć, że to właśnie bój Hudsona z Douglasem zainspirował Leone do stworzenia chyba najlepszego pojedynku w dziejach westernu, czyli starcia Harmonijki z Frankiem w „Pewnego razu na dzikim zachodzie”. Co ciekawe, dobro tu co prawda zwycięża, jednak wcale nie jesteśmy z tego zadowoleni.
Tak więc, jak najbardziej polecam.