Tom Tykwer to dość enigmatyczny reżyser. Zaczął fenomenalnie swoim rozbudowanym koncepcyjnie Biegnij, Lola Biegnij. Potem zrobił słabe Niebo. Pachnidło to już pseudoartystyczny kicz. Tykwer specjalizuje się w wizualnej maestrii obrazów. I tych faktycznie nie brakuje w filmie. Wizualnie film jest ciekawy, gra barw i kolorów ma być substytutem zapachów, o których właściwie mówi książka Suskinda. Gorzej jest z fabułą.
Postać głównego bohatera jest płaska i wręcz odrealniona. Trudno mu współczuć, gdy dla widza jest on równie obcy jak kosmita. Tykwer nie potrafił nadać ludzkich cech bohaterowi w efekcie czego trudno też zrozumieć jego motywy i jego obsesję idealnego zapachu.
Niestety już od początku wyrafinowanemu wizualnemu stylowi towarzyszą kiczowate sceny. Tak jak ta w sierocińcu, gdy dziecko chwyta palec i zaczyna go wąchać. Ta scena jest wręcz śmieszna. I nie jest odosobniona.
Samo zakończenie filmu to już totalna porażka i całkowite nieporozumienie. Z pewnością może kandydować do miana najgłupszych i najbardziej żałosnych zakonczeń wszechczasów. Film oparty jest na wielu zużytych kliszach, które zupełnie do siebie nie pasują. Tykwer zaczyna estetyką Imienia róży i Olivera Twista, potem przechodzi w żywcem niemal skopiowany temat Draculi, by na koniec przemienić się w naiwną bajkę. Ta postmodernistryczna mieszanka nie układa się jednak w całość.
Filmu nie ratują nawet bardzo dobre kreacje znakomitych aktorów takich jak Dustin Hoffman i Alan Rickman. Mógł to być oryginalny film o wyobcowaniu i samotności. Niesety dostaliśmy cukierka, który ma ładne błyszczące sreberko, ale w środku kryje gorzki smak. Albo raczej przykry zapach... Co bardziej jest odpowiednie dla tego filmu.