Oceniam film „Paryż Pani Harris” na 3/10. Film zaczyna się całkiem nieźle, ma charakterystyczną, prawie komiksową narrację, ale niestety: im dalej tym gorzej. Na początku ma się ochotę rzeczywiście kibicować pani Harris, ale z biegiem czasu jej płaska patelniowata twarz sugerująca, że ona coś główkuje, zaczyna coraz bardziej doskwierać. Najbardziej mnie boli to, że film jest jednym wielkim gigantycznym blokiem reklamowym firmy Christian Dior. To po prostu jedna niekończąca się promocja tej firmy. Do obrzydzenia: Dior to więcej niż moda, Dior to nie tylko ubrania, Dior to styl, Dior to społeczność, Dior to ekskluzywność, Dior to jakość… ile można promować tego Diora?... A film niestety im dalej, tym głupszy. Po prostu głupszy. Ilość dziwnych przypadków, zbiegów okoliczności, łutów szczęścia jest iście galaktyczna. Pani Harris ma więcej farta niż Nikodem Dyzma i kierowca Nalberczak z „Bruneta” (Ja to na farcie jadę…). Pani Harris przez cały film, kilkadziesiąt razy, jest dokładnie w tym miejscu i czasie, co powinna być i wszystko jej sprzyja. Ona po prostu jest lepsza niż Batman. I ma same zalety: pracowitość, dokładność, rzetelność, skromność, a jednocześnie duch przywództwa, skłonność do ryzyka, wizjonerstwo, przebiegłość w inteligencji emocjonalnej, normalnie Dyzma i Batman jednocześnie. A kobieta jest petarda, bo zarabia jakieś drobne szylingi, jej renta wdowia za 13 lat to 580 funtów, a ona bez żenady idzie na wyścigi chartów z przynajmniej 100 funtów w torebce. Naprawdę poszła z taką gotówką w torebce???!!! Irytują mnie też takie bzdury, że kobieta w nocy wychodzi z lotniska, a tam nie ma nic, pusto, ani ludzi, ani samochodów, więc telepie się pieszo na azymut do wieży Eiffla. I oczywiście trafia jakimś cudem na stację kolejową i tam znów nie ma nikogo, ale to nikogo, poza bardzo przyjaznymi mówiącymi po angielsku kloszardami. Co za bzdura… Zresztą to też fascynujące, że jest 1957 rok, a w Paryżu wszyscy nawijają płynną angielszczyzną. Kto był we Francji, ten wie, że nawet teraz prawie nikt nie mówi po angielsku (poza cudzoziemskimi kelnerami), a w 1957 to francuzi nawet nie wiedzieli, że istnieje angielszczyzna. I w tym wszystkim jeszcze ten wątek miłosny księgowego z modelką, a temu księgowemu nie przeszkadza, że modelka za pieniądze prowadza się z innym gachem i daje się przez niego całować na widoku publicznym u paparazzich. W sumie to film zapowiadał się nieźle, ma dość osobliwą metodę filmowania (taki komiksowy cukierek) ale opowieść jest tak głupia, że brak na to skali. Pozdrawiam Was, Wasz Profesor Jan Film.
Nie totalnie się nie zgadzam. Piękny ciepły film o kobiecie która nie bała się marzyć nieważne że się z niej wyśmiewali nie przejmowała się tym. Emanowała taką radością i dobrem. Wzruszający płakałam parę razy. Polecam naprawdę. Widocznie nie został złapany przekaz.
Dzień dobry. Przekaz został złapany: tak spełniamy marzenia i ulepszamy świat. I gratuluję płakania. Ale to nie zmienia faktu, że to źle zrobiony film i jednak bardzo słaba opowieść.