Film wydał mi się najbardziej dojrzałym i „europejskim” westernem Sergia Leone. W porównaniu z wcześniejszą trylogią odznacza się jeszcze głębszym wycieniowaniem charakterów postaci. Nie ma tu już ani jednego „dobrego”, a jednak postacie przyciągają jakąś charyzmatyczną siłą... Dość skomplikowana intryga wyjaśnia się stopniowo w sposób nieszablonowy i wciągający.
„Europejskości” filmu dopatruję się w sposobie filmowania, w rozległych, wypełnionych tłumem statystów panoramach. Także w grze Claudii Cardinale. W ogóle miałem wrażenie, że film ma w sobie coś z Viscontiego, a zwłaszcza jego „Lamparta”, gdzie dominuje specyficzny klimat wyrafinowania i schyłkowości. Trochę, jakby reżyser tworzył ze świadomością, że powstaje jeden z ostatnich wielkich westernów. Podkreśla to najpiękniejszy tytuł, jaki spotkałem w obrębie tego gatunku. „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” ustawia film jako legendę z minionych, jakby baśniowych czasów...
Jednak w porównaniu z wcześniejszą „Trylogią Bezimiennego”, film wydał mi się mniej ekscentryczny i mniej fascynujący. Nie ma tu już specyficznego groteskowego humoru, bezkompromisowości w konstruowaniu postaci, ani tej fenomenalnej ascetyczności.
Niewątpliwie jednak jest to wielkie, godne uwagi kino.