"Pi" to rewelacyjna opowieść dziejąca się na czrnobiałych krańcach świadomości. W dodatku świadomości niezwykłej, genialnej, obdarzonej przez Słońce (?) olbrzymimi zdolnościami matematycznymi. We wspaniale zwięzły sposób historia ukazuje oddanie człowieka dla idei, w tym przypadku idei wykreowanej przez profesora jakiegoś anonimowego Uniwersytetu - Maksymiliana Cohena. Ten niepraktykujący Żyd, samotnik z przekonania (zatwardziały zresztą), poświęca cały swój czas, siły życiowe, a przede wszystkim swój cenny intelekt, dany mu jakby za karę, po to, aby udowodnić, że we wszystkim da się odnaleźć jakąś prawidłowość. Te poszukiwania, wydawałoby się zupełnie pozbawione jakiejkolwiek innej wymowy dla Maxa, uzyskały u Anorofsky'ego charakter uniwersalny. To odwieczna walka człowieka, bitwa, w której człowiek najczęściej zostaje sam, tak jak bohater "Pi". Jest to krucjata o sens wszystkiego, co znajduje się wokół nas. Obrona kawałka świętej ziemi w promieniu kilku metrów, które widzi się na codzień. Przed czym? Przed chaosem, na który jesteśmy uczuleni przynajmniej od czasów greckiej mitologii. Wzór, którego szuka matematyk w "Pi" to negacja chaosu liczb w codziennych notowaniach Wall Street. Dwieście liczb, na które natknął się Cohen w poszukiwaniach to z kolei klucz do Biblii, stanowiącej dla miliardów chrześcijan na całym świecie jedyny znany im sposób na odsunięcie myśli o chaosie ludzkiego życia.
Z cyklu "oryginalność"
która z cała pewnością cechuje Twój niezwykle interesujący i niebanalny komentarz, który miałam okazję przez przypadek przeczytać. Najbardziej jednak utkwiło mi w pamięci zdanie
o 'czarnobiałych krańcach świadomości', które moim zdaniem świetne podsumowuje cały film. Po prostu super!
Ja miałam okazję oglądać Pi na całonocnym maratonie filmowym, co jeszcze bardziej pogłębiło jego niesamowite i hipnotyczne wrażenie,
które odczuwam do dziś.