Ta historia jest tak oklepana, że z artystycznego punktu widzenia wydaje się zupełnie nieciekawa. To raczej materiał na hollywoodzki, efekciarski blockbuster. Ale Chazelle to utalentowany artysta, nie interesował go patos tej historii, wyciągnął z niej intymną opowieść o determinacji i poświęceniu. Wydaje się, że nie obchodził go też Armstrong jako bohater narodowy, ale jako człowiek. A ten jest zamknięty w sobie, mało mówi, nie okazuje uczuć, a tak naprawdę wciąż przeżywa śmierć swojej córki. Ta jego determinacja, by stanąć na Księżycu, to więc nie tylko wyraz wielkich ambicji, ale też trochę ucieczka od codziennego życia, sposób radzenia sobie z traumą.
Chazelle wymyśla oryginalny styl i narrację, by o tym opowiedzieć: od chropowatych, stylizowanych na epokę zdjęć, przez trzęsącą się kamerę po klaustrofobiczne ujęcia. Stawia na nieśpieszne tempo, zbliżenia, detale, muzykę i - jak trzeba - ciszę. I robi to wszystko po mistrzowsku.