Chazelle odkrywa dla nas kosmos na nowo. I nie przez zniewalające zdjęcia dalekiej Niebieskiej Planety czy przytłaczającej pustki Wszechświata, ale wręcz przeciwnie - przez ogrom metalu, plastiku, wszelakich trzeszczących sprzętów i klaustrofobicznych pomieszczeń rakiet kosmicznych.
Kosmos Chazella ogranicza się do unieruchomionych skafandrami i pasami zdezorientowanych kosmonautów, którzy zamiast podziwiać widoki, muszą radzić sobie z zawodnym sprzętem, który non stop pika, trzeszczy, miga i oczywiście - co chwila się psuje. A presja jest ogromna - najmniejszy błąd będzie kosztował życie i miliony dolarów.
Przyznam, że zaskoczyło mnie, jak trzeźwo Chazelle spojrzał na sprawę załogowych lotów kosmicznych w latach zimnej wojny. Nie ukrywa, że bardziej był to wyścig ego, niż cokolwiek innego.
Pokazuje blaski i cienie tego niezwykłego wydarzenia i nie waży się odpowiadać na kluczowe pytanie: czy było warto? (ostatnia scena, to w końcu nie ekstaza sukcesu jak w Whiplash, a wyciszenie i dwójka ludzi oddzielonych od siebie szybą). Pod tym względem można dostrzec, że Chazelle zdecydowanie dojrzewa jako człowiek i twórca.
Ale z drugiej strony - reżyser nadal nie radzi sobie z budowaniem romantycznych relacji i rozrysowywaniem rodzinnego dramatu. Rola Foy jako żony astronauty jest źle poprowadzona przez co mamy wyraźny spadek jakości i zaangażowania w scenach jej poświęconych. Pomimo iż miała być równorzędną bohaterką filmu, a życie domowe wyraźnie jest budowane jako paralela zmagań zawodowych Neila, to jakoś kompletnie to nie wyszło. Ani nie czuć rozpadu małżeństwa - bo żeby coś się rozpadło, najpierw trzeba to zbudować, ani nie czuć, że rola Janet jest istotna dla tej opowieści.
Przykro, bo gdyby wszystkie pomysły udało się w pełni zrealizować, to byłoby to prawdziwie arcydzieło, a tak - to solidne kino z momentami autentycznie wbijającymi w fotel, ale związek emocjonalny z bohaterami jest znikomy.
Jednocześnie przypominam, że to tylko moje zdanie, należę również do tych nielicznych osób, którzy oparli się urokowi La La Landu. Także wiecie z kim macie do czynienia;)
PS Ale soundtrack jest niesamowity; czuły, ciekawy, emocjonalny - polecam wszystkim miłośnikom muzyki filmowej.
Wyczerpująca recenzja video:
https://www.youtube.com/watch?v=JDEBKonfJMw
Dziękuję Ci - bo chyba wytłumaczyłaś mi dlaczego ten film mnie nie porwał na całego - choć lubię i kosmos, i reżysera i Goslinga:)
I wydaje mi się, że reżyser nie ogarnął całości tematu - tj. chodzi mi o to, że chciał złapać kilkanaście srok za ogon - a to pokazać życie rodzinne - co nie wyszło do końca - jak słusznie zauwazyłaś (związek Armstrongów jest dość sztuczny), a to pokazać trudy i znoje życia astronautów - co już lepiej wyszło - patrz: udręki w czasie lotów i klaustrofobiczne kokpity:), a to pokazać nieco bohaterstwa i poświęcenia - co też wyszło połowicznie, nie ma patosu, ale nie ma też zachwytu, a przynajmniej mało było widać zachwytu w oczach Armstronga po wylądowaniu:)
Wiem, że pewnie czepiam się za dużo, kiedy krytykuję ten film:). Spodziewałam się więcej uczuć - a wszystko było takie zimne - jak Księżyc:).
U mnie to generalnie zarzut do Chazelle'a, La La Land też był dla mnie sterylny pod względem emocji, zwłaszcza tych romantycznych.
To nie jest romans, więc się nie dziwię, że się nie skupiał na tym wątku pobocznym jakim była relacja z jego żoną. Jego żona miała w tym filmie małe znaczenie i mi to nie przeszkadza. Ja osobiście w finałowej scenie na księżycu czułem całe spektrum emocji, czy to przy samej sekwencji lądowania czy potem gdy nawiązywano do jego córki.
Wiesz, dziś jest moda na gloryfikowanie żon za samo to, że są. Ale żony często potrafią przytłoczyć, stłamsić mężczyznę. Tylko że to jest coś, co się dzieje w czterech ścianach prywatnego domu/mieszkania i dla otoczenia jest z reguły niewidoczne.
Skoro Neil się z nią rozwiódł, to jako człowiek nader spokojny i odpowiedzialny, musiał mieć sporo powodów. Myślę, że reżyser zrobił jej przysługę, nie pokazując, jaka była naprawdę.