Ludzie mili, można poznać przyjaciół, ale robota ogólnie kiepska, bardziej wykańczająca i plugawa niż korpo. Tyle, że wiemy to wszystko, a nawet wiele więcej, od czasów rewelacyjnego „Boogie Nights”. Wyższość tamtego polega też na tym, że opowiada o bohaterach z krwi i kości, dużo o nich wiemy, a tu mamy do czynienia jedynie z figurami. No i brak finału, ciekawej puenty.
"Boogie Nights" - jeden z moich ulubionych filmów z 90's.
"Pleasure" bardzo mi się podobało. Odebrałem ten film zupełnie inaczej. Anderson z branży porno uczynił jedynie tło historii, a Thyberg skupiła się bardziej na przemyśle niż bohaterach. Zakończenie bardzo mi się podobało, bo to nie jest film o Belli Cherry i jej problemach, ale o branży i jej ciemnych stronach. Ten film naprawdę fajnie się "urywa" - stawia pytania i nie daje odpowiedzi. Dla mnie to największa zaleta tej produkcji.