Czym jest cywilizacja? Kto ją stworzył? Dokąd ona zmierza? Jaki będzie jej koniec...?
Według encyklopedii: "cywilizacja określa poziom rozwoju osiągnięty przez społeczeństwo w danej epoce historycznej, ze szczególnym uwzględnieniem poziomu kultury materialnej, będącej wskaźnikiem opanowania przez ludzi sił przyrody i wyzyskiwania jej bogactw na swoje potrzeby". Pod tą regułką chętnie podpisałaby się bohaterka filmu - baronowa Karen Blixen. Oczywiście każdy człowiek jako osoba myśląca może dodać coś od siebie, ustosunkować się do ustalonych reguł: przyjąć je lub odrzucić. Baronowa uważała, że jako przedstawicielka cywilizacji jest odpowiedzialna za losy innych - ludzi dopiero co wkraczających w wir cywilizacji. Tak więc postanowiła rozpostrzeć swoje skrzydła mądrości, kultury, praw, zasad, obyczajów, które ukształtowały jej życie, nad ludźmi szukającymi "światła" w "ciemności". Maorysi stali się dla niej dziećmi ("małymi anglikami"), których nie dane było jej mieć. Wraz z mężem (jak na ironię - kłusownikiem) postanawia osiąść w Afryce i
niczym pasterz swoje owieczki, chronić bezbronną ludność przed "Nieuniknionym" nadciągającym z "lepszego świata". Tak więc wraz z nią przybywają maszyny - chluba cywilizacji - oraz nowoczesne metody zarządzania mające zwiększyć efektywność pracy. Chce, żeby byli szczęśliwi i wdzięczni za to co dla nich robi. I można przyjąć, że to co robi jest dobre. Niestety każdy medal ma dwa oblicza. Karen wie, że cywilizacja niesie ze sobą coś jeszcze, a mianowicie śmierć i zniszczenie polegające na niekończącym się braniu, bez pokwitowania, możliwości zwrotu. Mimo to wie i wierzy (chce wierzyć !!), że dzięki jej wysiłkowi i współpracy z czarnoskórą ludnością ta zlo cywilizacyjne (m.in. zmierzające w kierunku zalegalizowania kolonii jako jedynej własności włądców brytyjskich), nie jest w stanie im zagrozić. Otwiera, więc szkołę, mającą kształcić dzieci w nauce czytania (oczywiście w języku angielskim), karze swojej służbie nosić rękawiczki (higiena, przede wszystkim), daje kucharzowi ubijaczkę do piany zamiast łyżki, a sama solidaryzuje sie z rolnikami i pomaga podczas zbiorów. Jest zadowolona, ze to co chciala osiagnąc przynosi owocne skutki dla obu stron. Ale czy napewno...
I nagle w jej życiu pojawia się tajemniczy myśliwy - Denys Finch Hatton (Robert Redford), który wydawałoby się jest jednym z jej podobnych - ludzi z miasta. Jak się wkrótce okaże Denys nie należy do nikogo, co sprawia, że w oczach Karen to kolejny hulaka, obieżyświat, bez wartości i celu w życiu (przecież każdy musi mieć jakiś cel !!). Jednak jeżeli miałby się zaklasyfikować: do "ludzi z miasta" czy plemion zamieszkujących Czarny ląd z pewnością wybrałby tych drugich, bo oni nie stawiają warunków krępujących jego wolność. Tak więc Denys pokazuje Karen swoje zycie - stają się kochankami, każdy żyje w swoim świecie jednak, gdy są razem nic nie jest w stanie przeszkodzić w ich wspolnym szczesciu, czy to polityka, praca, plantacja, safari. I czy taki nie mógłby być koniec tej
historii, gdzie dwie "cywilizacje" wreszcie odnalazły współny język? Otóż nie, gdyż według twórców jest to niemożliwe - świat nie jest Utopią czy wieczynym miastem Eldorado (mimo, że Afryka ze swym
bogactwem sprawia takie wrażenie :))) Cywilizacja nigdy nie pogodzi sie z naturą, przez egoizm człowieka, który myślał ( i ciągle myśli), że jest panem wszystkiego, a zwłaszcza natury. Człowiek mimo trzesięń ziemi, wybuchów wulkanów, pożarów czy sztormów, nawet jeżeli okaże skruchę to jest pewne, ze wcześniej czy później, przez swoją pychę, urażoną dumę, a przede wszystkim egoizm dalej będzie czuł się władcą absolutnym.
Dwa światy zostały zrujnowane przez siebie nawzajem: Denys ginie w samolocie - dziecku cywilizacji - a plantacja Karen zostaje pożarta przez ogień. Jednak to co sie zdarzyło nie jest szokujące niespodziewane, co najwyżej smutne. Sam Denys przecież mówił, że śmierć Maorysów - ludzi nie wykraczających w przyszłość, zyjących chwilą, teraźniejszością jest nieunikniona. Zresztą rozkład juz się rozpoczął - czarni zajmują w domach bogaczy miejsce służby, dzieci zaczynają uczyć sie czytać (żeby znać powieści pisane !! - zanik przekazu ustnego pokoleniowego), a nawet sam wódz (najwyższy
autorytet, strażnik tradycji) występując w imieniu swojego plemienia zamiast kija w ręku dzierży czarny parasol. Denys sam jest takim Maorysem, wiec w pewnym sensie przepowiedział swój los. To co
przytrafiło sie Karen, można śmialo porównać z zagładą Lizbony z 1755: wraz z walącym się miastem waliło się zaufanie do "dobrego" ładu świata; w tym wypadku przyroda, ktora w oczach oświeceniowych filozofów będąca wzrorem rozumnego ładu i stabilnych praw świata nagle ujawniła drugą swoją stronę -
nieprzewidywalną; okazała się ślepym, bezrozumnym, niszczącym żywiołem, który nie liczy sie z egoizmem człowieka, ba, wykpiwa go. Podobnie musiała czuć się Karen - złość, gniew, rozpacz w stosunku do "sprawiedliwości" z jaką potraktowała ją natura. Wraz z plantacją spłonął jej światopogląd, to w co dotąd wierzyła i za co była gotowa poświęcić swoje szczęście. Jednak Karen, przez te
doświadczenia prawdopodobnie stała się silniejsza i dopiero teraz mogła zrozumieć idee i wartości, którymi w życiu kierował się Denys. Czyżby teraz dopiero znalazła swoje miejsce we wszechświecie,
odkryła sens egyzstencjalny, a co najważniejsze pogodziła się z naturą i samym sobą? Myślę, że tak. Ktoś musiał zginąć, żeby ten drugi "zatrzymał się" i odkrył sens istnienia. Jednak czy to dotyczy
również cywilizacjii...? Dopiero tak kończy się film.