Uwaga! są spoilery...
To miał być zwyczajny film o miłości. Od kilku lat nie widziałam jednak tak dobrze
zrealizowanego obrazu opowiadającego prostą historię, w sposób tak niesamowity.
Szczególnie niezwykła jest naturalność i pieczołowita dbałość o szczegóły, na co złożyły się
zarówno zdjęcia, montaż, gra świateł, przemyślane dialogi, rewelacyjna gra aktorów wszystkich
planów i podkreślająca klimat muzyka. Czy nie ma w omawianym filmie słabych punktów?
Moim zdaniem są, ale ... wszystko w swoim czasie.
Ten film zawsze będzie mi przypominał o Johannie Sällström, a to za sprawą występujących tu
aktorów, z którymi grała w szwedzkim serialu "Wallander", a których ogromna popularność z
pewnością przełożyła się na odbiór filmu w Europie. Tragiczna śmierć tej młodej,
utalentowanej aktorki w walentynki 2007 roku wiąże się z początkami powstawania "Kyss Mig".
Zastanawiałam się, czy gdyby żyła zagrałaby rolę Mii. Jeśli tak, to myślę, że byłaby to wspaniała
kreacja, bo nie ukrywam, że trochę irytowały mnie miny Ruth Vegi Fernandez, nie do końca
podobało mi się to, co pokazała w pierwszej części filmu, potem już było bardzo dobrze.
Był rok 2007, gdy po raz pierwszy spotkały się Alexandra-Therese Keining (pani reżyser) i
pracująca przy produkcji pierwszego sezonu serialu "Wallander" Josefine Tengblad (producent
i odtwórczyni roli ELin w "Kyss Mig"). Josefine zwierzyła się Alexandrze, że właśnie teraz, będąc
mężatką, zakochała się bez pamięci w kobiecie i nie wie co ma dalej zrobić ze swoim życiem.
Wtedy Alexandra pokazała jej początkowe 30 stron scenopisu filmu, w którym była opisana
podobna do jej historia. Dalsza część scenariusza została napisana tak, jak potoczyły się losy
Josefine. Takie były początki "Kyss Mig", a po prawie pięciu latach zmagań z wieloma
przeciwnościami (w tym po sześciu tygodniach zdjęć) powstał w końcu film. Aż trudno
niektórym filmowcom zza oceanu uwierzyć, że za małe pieniądze można było w Europie zrobić -
z tak dużą dbałością o każdy detal i o widza - film. Długo by wymieniać z osobna, co się na to
złożyło, bo w sumie najsłabsze ogniwo, czyli scenariusz (przecież historia jest zwyczajna i
wielokrotnie powtarzana) broni się jednak dzielnie za sprawą całego zespołu aktorskiego i
realizacyjnego. Największy wkład z pewnością należy do pani reżyser i scenarzystki w jednej
osobie, ale... zdjęcia są prześlicznie nakręcone, także sceneria jest bardzo trafnie dobierana.
Wiele "rzeczy" (typu rozmowy, gesty, spojrzenia i sam dobór postaci) pasuje tu do siebie wręcz
idealnie. Z przyjemnością patrzy się nie tylko na kadry z udziałem Mii i Fridy, choć niewątpliwie
to w przypadku ich relacji mamy najpiękniejsze tło, zarówno plastyczne jak i muzyczne i bardzo
mądre są w tym filmie dialogi, bo i relacje między bohaterami: Mia-Frida, Mia - Lasse, Mia-Tim,
Frida - ELizabeth, Frida - Elin, ELizabeth - Lasse, są barwne i wielopłaszczyznowe, i głębokie.
To, co mnie w wielu filmach odpycha, to płycizny, albo silenie się na sztucznie udawany artyzm.
Tutaj tego nie ma, jest przede wszystkim naturalność w słowach, gestach i czynach postaci, i
perfekcja realizacyjna. Tu nie ma nudnych przestojów, uciętych kadrów, sztucznych
"zapchajdziur", akcja toczy się miarowo, kamera prowadzi nas pewnie od sceny do sceny,
buduje nastrój z pełną świadomością i dbałością o jak najwyższy poziom. Szwedki podniosły
wysoko poprzeczkę. Na taki film czekałam od bardzo, bardzo dawna i podejrzewam, że na
kolejny - tak dobry - przyjdzie mi znów długo poczekać.
Dobór aktorów, zarówno pierwszoplanowych, jak i drugoplanowych, został dokonany wprost
idealnie.
Liv Mjones przecudownie zagrała Fridę. W każdym ujęciu ta aktorka pokazała swoje
umiejętności, grą słowem, mimiką twarzy, spojrzeniem, prześlicznym uśmiechem i piękną grą
ciałem. Przykładem niech będzie scena z "webabem", gdy Frida nie mogła już dłużej słuchać
tego, co ją tak strasznie dotykało i bolało siedząc naprzeciw Mii i nie mając gdzie schować
wzroku. Wymyśliła więc "webaba". Kłamstwo spreparowane naprędce i kręcące się łzy w
oczach, a jednocześnie zakłopotanie i pragnienie ucieczki z ciężarem, którego nie była w stanie
udźwignąć - uczuciem do Mii... , pokazała to wszystko fantastycznie. W tej scenie była
niesamowita.
Ruth Vega Fernandez zagrała w/g mnie trochę nie tak, jakbym to widziała, jakoś nie czułam w
ogóle, żeby z jej gry płynęło jakieś zaciekawienie Fridą na samym początku, aż tu nagle "bum" i
w lesie się zadziało. To akurat nie wyszło najlepiej, chociaż sceneria piękna dla pierwszego
pocałunku, gdyby tylko twarz Mii nie była taka bez wyrazu... W związku z tą sceną mam zresztą
jeszcze jedną rozterkę "dlaczego Frida oddała pocałunek?" Może kluczem do tej zagadki są jej
wcześniejsze słowa "że nie spotkała nigdy takiej osoby, która powaliłaby ją na kolana i chyba
nie chciałaby jej spotkać". Czyżby to było to? Może najzwyczajniej w świecie zadziałał element
zaskoczenia? a zaciekawienie pojawiło się chwilę później, gdy siedziała nocą i rozmyślała o
tym, co się stało. W to akurat uwierzyć mogę, znam to z własnego życia i taką interpretację
mogłabym przyjąć, tylko z drugiej strony trochę mało zaskoczenia było widać na twarzy Fridy,
gdy Mia się od niej "odkleiła" i uciekła. Stąd myśląc o tej scenie mam trochę mętlik, o co
właściwie chodziło. A może za dużo wina wypiły? :) Potem Mia już nie była tą samą osobą,
która przyjechała na malowniczą, duńską wyspę Fyn. Za sprawą Fridy zakiełkowało w niej
uśpione przez lata ziarnko i im bardziej chciała je w sobie zagłuszyć, tym ono było coraz
mocniejsze. A Ruth Vega Fernandez dała z siebie wiele, by to pokazać na ekranie.
W scenach intymnych, tak naturalnie, a zarazem delikatnie pokazanych, para Mjones i
Fernandez dostała ode mnie 10 na10 możliwych punktów. Są świetnie zagrane, sugestywne,
pełne czułości, namiętności i jakiejś takiej tęsknoty za kimś, kto jest jeszcze blisko, ale za kim
się już tęskni. W jednym z wywiadów pani reżyser mówiła o tym, że sceny te zostały obmyślone
w najdrobniejszych szczegółach, a aktorkom stworzono możliwie komfortowe warunki i czas
się dla nich nie liczył. Nie było mowy o jakiejkolwiek improwizacji. Łza płynąca po skroni Mii po
pierwszym zbliżeniu, to coś pięknego. Samo życie pisze takie scenariusze i dobrze, że taki
"mały niuans" ktoś w końcu uchwycił na taśmie filmowej. A tym kimś była Ragna Jorming, dla
której był to "debiut fabularny" i od razu za zdjęcia do "Kyss Mig" dostała nominację do nagrody
"najlepszy debiut" na festiwalu Camerimage 2011. Osobiście najbardziej podobały mi się
zdjęcia w wodzie, rozświetlonej przez przebijające się światło (księżyca?). Przywiodły mi one na
myśl te, z początku innego filmu -" When night is falling". Także "mleczne" zdjęcia ze
wspólnego pobytu nad morzem mnie urzekły. Plastycznie ten film jest przepiękny. Gra świateł i
kolorów, twarze pełne naturalnej urody, bez tony makijażu, jakie są w "holyłódzkich"
produkcjach, oryginalne oświetlenie tworzące ciekawy nastrój dla danej sceny...można tak
wymieniać i wymieniać...
Dopełnieniem tego pozytywnego filmu są dla mnie świetne role znanych, szwedzkich aktorów
starszego pokolenia: już nie tak młodej, ale wciąż atrakcyjnej Leny Endre (Elizabeth) oraz
Kristera Henrikssona (Lasse). Ich relacje jako pary oraz relacje z dziećmi tworzą ciekawe
dopowiedzenie historii Mii i Fridy. Są też wartościową lekcją akceptacji wyborów dzieci przez
swoich rodziców, dzieci które podążyły inną drogą do swojego szczęścia, niż ich rówieśnicy.
Aż dziwne, że w takim kraju, jak Szwecja dopiero po kilkunastu latach od powstania "Fu*king
Amal" pojawił się kolejny (raptem drugi ) film o miłości i tematyce "branżowej", ale za to jaki!
Na koniec dwa słowa o tym, co mi się nie podobało, a są nimi początek i zakończenie filmu. W
tym pierwszym nie podobał mi się sposób kadrowania oraz tempo, w dodatku jest to
tendencyjne pokazywanie scen męsko-damskich w filmach o tej tematyce. Jak dla mnie, lepiej
było nie pokazywać tej sceny w ogóle. W zakończeniu natomiast nie podobała mi się taka
skrajność, ucieczka Fridy ze Szwecji do Hiszpanii po to, żeby zapomnieć. Frida miała za złe, że
Mia wciąż chce uciekać i zaczynać gdzieś wszystko od nowa, a sama zrobiła dokładnie to
samo. Wolałabym klimat duńsko-szwedzki od początku do końca, wbrew pozorom, jak
pokazano nam w "Kyss Mig" tam tylko pogoda bywa chłodna.
Absolutnie się zgadzam. Jeden z lepszych filmów "branżowych" jakie widziałam. Sceny Mia-Frida świetne i naturalne. Oglądałam film już kilka razy, nie mogąc uwierzyć, że jest tak dobry.
Pocałunek w lesie też mnie zastanawiał. Stwierdziłam w końcu, że to mieszanka wina, otoczenia i zaskoczenia a potem wielkie bum. ;)
Pięknie napisane, chylę czoła.
Jedna rzecz ode mnie. Jakże różni są ludzie: mnie każda mina Ruth Vega Fernandez absolutnie oczarowała. Każde przygryzienie wargi, bawienie się językiem w buzi - uwielbiam to u kobiet. :) Nie jestem pewna, czy te gesty były przez nią przemyślane, czy wręcz odwrotnie - są rezultatem braku kontroli nad ciałem. Ale nie przeszkadza mi to ani trochę.
Większość zachwytów zbiera Liv Mjones, a mnie od pierwszego kadru absolutnie zachwyciła Ruth. Jestem pewna, że gdybym spotkała na swojej drodze taką kobietę, to bez reszty straciłabym dla niej głowę...
Mogę się oczywiście mylić, co do gry Ruth, ale wrażliwość jest osobistą cechą każdego człowieka. Jej miny działały na mnie drażniąco. Grę we fragmentach z pierwszej części filmu (pocałunek w lesie, "rozmowa" przy porannej kawie czy po kąpieli w stawie) odebrałam, jako niespójną z postacią którą gra, chociaż są też ujęcia, które bardzo mi się podobają w jej wykonaniu. Zaznaczę jeszcze, że postać grana przez Ruth jest mi z jednej strony zadziwiająco bliska, z drugiej - bardzo daleka. To prawda, że Mia jednym posunięciem skomplikowała życie kilkorga osób, ale nie mam jej tego za złe, tak w życiu bywa. Mam natomiast pretensje o to, że nie była szczera wobec Fridy i ten brak szczerości był według mnie źle zagrany przez Ruth. Nie neguję tego, że jest atrakcyjną kobietą i może zawrócić w głowie :) http://majalittmarck.se/wp-content/uploads/2013/01/ellegalan-2013-RUTH-VEGA-FERN ANDEZ.jpg
To co jej np. wyszło świetnie, to między innymi pierwsze zbliżenie. Zagrała tak sugestywnie, że ma się wrażenie, że "poszła na całość". Liv tutaj się nawet podśmiechuje (jakby nie mogła uwierzyć, że doprowadziła Ruth do takiego stanu), ale montaż to ucina. Potem jeszcze raz maluje się na twarzy Liv delikatny uśmiech, gdy Mia jeszcze nie odzyskała władzy nad swoim ciałem. Mjones opowiadała w wywiadzie, że zagranie Fridy, było dla niej bardzo ciekawym doświadczeniem, w końcu nie musiała być czyjąś żoną, czy dziewczyną jakiegoś chłopaka. Bardzo pomocnym okazał się fakt, że uważała Ruth za piękną kobietę. Zanim razem zagrały nigdy wcześniej się nie spotkały.
Poza scenami z Liv , które wymieniłam wcześniej, nie mam więcej uwag do gry Ruth. Po prostu w tych scenach jest za dużo grania, a za mało naturalności i może dlatego tak kontrastują mi z resztą filmu. Bycie Mią, było dość trudne, przyznaję. To niesłychanie skomplikowany typ osobowości, ale też niezłe wyzwanie dla dobrej aktorki. Moim zdaniem gra Liv Mjones była bardziej spójna i sugestywna, mimo że jej postać takiego skomplikowanego charakteru nie posiadała. Mjones wniosła do filmu powiew świeżości i naturalności.
A może to był taki celowy zabieg z nierówną grą Ruth, kontrastującą do pewnego momentu, a potem od pewnego momentu, z grą Liv? Nie wiem, ale to są tylko drobiazgi, ponieważ jako całość film mnie bez reszty zauroczył. A aktorki? Myślę, że zawdzięczamy im niejedno przyśpieszone bicie serca.
Długo nie czytałam tak trafnie ujętego opisu filmu:) i to w każdym detalu:)) Do tego te ciekawostki z powstawania filmu-:)) wielkie dzięki za nie:)) . Mnie osobiście film urzekł w całości. Wszystko począwszy od gry aktorskiej, dialogów, pięknych widoków i oczywiście muzyki (którą już sobie zgrywam na płytkę;)) czaruje. Film już oglądałam jakiś czas temu, ale zawsze z przyjemnością do niego wracam- jak chociażby dziś:). Jeśli chodzi dwie główne postacie to od samego początku zaintrygowała i oczarowała mnie postać Mii i sama Ruth Vega Fernandez. Aż miło się na nią patrzy, jej gra zdecydowanie przemówiła do mnie. To zakłopotanie widoczne w jej spojrzeniu (ach te jej oczy), to zagubienie i strach przed tym kim naprawdę jest.
Jednym słowem najlepszy branżowy film jaki widziałam:)) ciekawe kiedy doczekam się następnego. Pozdrawiam:)
Co to znaczy "bawienie się językiem w buzi"? Bez urazy, ale naprawdę chciałabym wiedzieć :) Rozumiem bawienie się językiem w czyjejś "buzi", ale w swojej?
W swojej buzi też się da. ;) Łatwiej to pokazać niż wytłumaczyć. Chodzi mi o tę scenę w 44. minucie, kiedy Mia mówi Fridzie, że kocha Tima - ale ona to bardzo subtelnie robi. Ja robię to mniej subtelnie, zresztą kilka znanych kobiet, które oglądam w telewizji, też. ;P
Oglądałam tą scenę w oranżenrii kilka razy i nie bardzo wiem o jaką subtelność z językiem tu chodzi, dla mnie jest to zwykła "krzywa" mina. Z zabawą z językiem kojarzy mi się raczej Grażyna Szapołowska, choćby w "Innym spojrzeniu", ona ma taką manierę nie tylko w tym filmie i to wyraźnie mogę nazwać czymś uchwytnym, i raczej subtelnym.
nie znam się na tego rodzaju filmach, niewiele widziałam, ale chyba najlepsza branżówka jaką widziałam :)
ten klasyczny happyend koncowy troszkę mi nie odpowiada, ale poza tym film jak najbardziej sympatyczny, no i kreacja Mii mi się podobała, i jej niedoszły mąż też niczego sobie, ale to już poza fikcją ;D
Przywiodła mnie tu postać nieżyjącej Johanny Sallstrom. W związku z tym, co napisałaś o niej Karen na jej profilu (i o tym filmie) sięgnęłam po niego. Tematyka dla mnie trochę obca, ale dzięki aktorom znanym mi z Wallandera czułam się, jakbym była w swojskim klimacie. Dziwne uczucie, którego nie potrafię opisać.
Bardzo mi się podoba to, co napisałaś o historii powstania filmu i sposób w jaki opisałaś swoje odczucia po jego obejrzeniu. Przyznam, że dla mnie najistotniejsze było to, na co czekałam od samego początku, na napisy końcowe i wzmiankę o Johannie.
Dziękuję za to, że wyłowiłaś taki mały (a jakże wielki dla mnie) niuans i się tym podzieliłaś. Mało kto czyta te napisy.
Brakuje mi Johanny w nowej serii Wallandera. Dziwnie się to ogląda z inną Lindą.
A sam film podobał mi się. Po jego obejrzeniu nasunęła mi się taka oto refleksja. Jesteśmy tylko ludźmi, popełniamy błędy, ranimy, ale każdy z nas ma prawo spędzić to życie tak jak czuje. Jeśli ma szansę być naprawdę szczęśliwym powinien ją móc wykorzystać. Szkoda mi było chłopaka Ruth, ale co mu po żonie, która by go "kochała" niekochając. Więc lepiej dla niego, że się w porę rozstali. W tym względzie to uniwersalne rozwiązanie dla każdego człowieka niezależnie od orientacji. Pewnych błędów nie da się w całości naprawić, ani zwrócić straconego czasu, ale można i sobie, i innym spróbować dać drugą szansę na szczęście.