Pewien reżyser opowiadał mi, jak to się kręciło w PRLu. Pod jakimś pretekstem dostawało się dotację na film, zbierała się ekipa, gdzieś wyjeżdżali, chlali, w przerwach od chlania kochali. A gdy się kasa kończyła, to była panika, że trzeba coś nakręcić. Więc na kaca, na hurra, w kilka dni robiło się film. Ale najśmieszniej było potem. Znaffcom i innym krytykom nie przychodziło do głowy, że ktoś im wciska gówno, więc snuli dywagacje na temat drugiego, trzeciego, pięćdziesiątego dna. Ukrytego sensu filozoficznego. No bo kto się przyzna, że się nie zna na 'sztóce'? Celowo z błędem.
Ekipa tego dzieła była na stażu filmowym w PRLu? Tak się zastanawiam...