PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=744378}

Podwodna pułapka

47 Meters Down
5,5 10 134
oceny
5,5 10 1 10134
5,8 4
oceny krytyków
Podwodna pułapka
powrót do forum filmu Podwodna pułapka
ocenił(a) film na 8
zatracony

Zgadzam sie. Jeszcze nie mozna tu ocenic, ale chyba dam 8. Trzyma w napieciu i czasem wzrusza, swietne sceny z siostrami i mocny klimat, az mialam ciarki jak ponyslalam, ze mialabym byc na dnie oceanu. Bardzo dobry film. Koncowka tez bardzo dobra.

zatracony

Również się zgadzam :) I można już oceniać.

ocenił(a) film na 3
zatracony

Ja zaś się nie zgadzam z powodów, które wymieniłem w swoim poście - jeśli Cię to interesuje sprawdź "od najnowszych" lub "wszystkie posty"...W 183 metrach strachu, jeśli chodzi o prawdopodobieństwo zdarzeń mogłem się doczepić wyłącznie końcówki rodem ze słabego kina S/F

ocenił(a) film na 6
RogerVerbalKint

W 183 metrach strachu najlepiej zagrała mewa

ocenił(a) film na 3
zatracony

OKI - ale tam przynajmniej - nawet na powierzchni było widać że babie jest zimno, źle się czuje, odczuwa ból etc. - w tym drugim zaś filmie pływały sobie na 47 metrach jak w Termie Bukowina - pełen komfort...

ocenił(a) film na 6
RogerVerbalKint

Były w wodzie godzinę, może 1,5. W 183 metrach babka była w wodzie kilkanaście godzin. Ale to szczegół. Tu przynajmniej rekin nie rozszarpywał 3 cm grubości stalowych prętów. Dla mnie bardziej prawdopodobna wersja wydarzeń została pokazana w 47. Oczywiście fabuła ma mielizny, aktorstwo średnie, dlatego jest 6.

ocenił(a) film na 3
zatracony

Czy byłeś może poniżej 30 metrów w wodzie ??? Ja byłem kilka razy po kilka minut w BAArdzo grubej piance...potem zainwestowałem w suchy skafander z grubym ocieplaczem - bo uprzednia "trzęsawka" z zimna odbierała mi cały "fun"...

ocenił(a) film na 6
RogerVerbalKint

fakt. można było je ubrać w pianki żeby było prawdopodobniej, ale byłoby mniej sexy. marketing. poza tym, wg mnie nadal dużo bardziej prawdopodobna wersja zdarzeń

ocenił(a) film na 3
zatracony

One nie miały planowo zejść na 47 metrów, tylko powisieć na kilku metrach w klatce, dlatego nosiły cienkie pianki do surfingu...Wersja zdarzeń prawdopodobna, zbrakło jednak konsultacji z pierwszym lepszym instruktorem nurkowania - wtedy można by zadbać i o detale i filmik tylko by na tym zyskał

ocenił(a) film na 7
RogerVerbalKint

Ale organizmy są różne, był film oparty na faktach o historii gościa, który uratował się z rozbitej łodzi pływając na otwartym morzu kilka godzin w lodowatej wodzie. Nie mogę skojarzyć po czym wygooglować jego nazwisko, ale to na pewno była historia ze Skandynawii (chyba Norwegia).

Nie znam się na nurkowaniu, ale jakoś tutaj mi się tak to w oczy nie rzuca. Rekordy zejść beztlenowych są dużo lepsze, więc przeciętnego widza, przebieg tego filmu jakoś specjalnie razić nie będzie, chociaż w każdym filmie, poza tymi opartymi na niesamowitych historiach, można się czepiać szczegółów.

ocenił(a) film na 3
Raku1950HKS

oglądałem ten film - też nie pomnę tytułu (jak znajdę trochę czasu to poszperam w swoich ocenionych filmach) - sęk w tym że gostek był gruby, miał też jakiś defekt genetyczny - jego tkanka tłuszczowa przypominała tę u foki/morświna...

ocenił(a) film na 3
Raku1950HKS

Djúpið - "Na głębinie" - poświęciłem kilkanaście minut i znalazłem
Od jutra w kinach "Na głębinie", islandzki kandydat do Oscara. Przejmujący film o zagadce, której nie sposób rozwikłać ani na drodze naukowej, ani mistycznej
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Film opowiada prawdziwą historię z marca roku 1984 (jej rzeczywistego bohatera Gudlaugura Fridthorssona oglądamy podczas napisów końcowych). Z jednej z wulkanicznych wysp archipelagu Vestmannaeyjar leżącego na południe od Islandii wypływa kuter rybacki z kilkuosobową załogą. Woda w Atlantyku ma pięć stopni Celsjusza, temperatura powietrza - poniżej zera. Dochodzi do kolizji - zaplątane sieci, podwodna skała - i kuter się wywraca. Rybacy lądują w oceanie.

Do brzegu oddalonego o kilka kilometrów dopływa tylko gruby i nieśmiały Gulli (Ólafur Darri Ólafsson). Płynie około sześciu godzin, choć teoretycznie powinien paść z wychłodzenia po 30 minutach. Lekarze, którzy nie rozumieją tego cudu, poddają go przeróżnym badaniom. Może Gulli ma wyjątkową tkankę tłuszczową - niczym foka - utrzymującą ciepłotę jego obfitego ciała?



Reżyser Baltasar Kormákur ("101 Reykjavik", hollywoodzcy "Agenci" z Denzelem Washingtonem i Markiem Wahlbergiem) po ojcu jest w połowie Hiszpanem. Może dlatego serwuje nam opowieść, która dotyka istoty islandzkości (to rybacki charakter stanowi mentalny fundament tej wyspy), a jednocześnie, jako ktoś z zewnątrz, jest bezbronny wobec tajemnych pokładów islandzkiej duchowości.

"Na głębinie" to bowiem zbiór samych zagadek. Gdy Gulli płynie przez ocean, towarzyszy mu mewa; czy ptak to jego anioł stróż? Boski wysłannik? A może to wybuch wulkanu Eldfell w 1973 r., który sprawił, że mieszkańcy Vestmannaeyjar, wśród nich mały Gulli, musieli się ewakuować, naładował bohatera "wewnętrznym ciepłem"?

Zresztą, czy jego przypadek w ogóle da się przekonująco wytłumaczyć? Jak scena, w której dziecko budzi się ze snu akurat wtedy, gdy w innym miejscu jego ojcu dzieje się krzywda? No i czemu właściwie to ocalenie rybaka ma służyć? Płynący Gulli modli się, prosi Boga o jeszcze jeden dzień życia, marzy o tym, co by w tym dniu zrobił. Dla formalnego rozróżnienia sceny jego wyobrażeń, a także wspomnień, jakie go nawiedzają, zarejestrowano na taśmie 16 mm. Na początku filmu, w scenie knajpianej imprezy, widzimy, że Gulli wzdycha do atrakcyjnej dziewczyny tańczącej z innym. Nie ma jednak śmiałości, by do niej podejść. Czy, gdy uratuje się z tonącego kutra, zyska pewność siebie? I czy będzie potrafił pocieszyć rodzinę przyjaciela (Johann G. Johansson), który utonął? A może tylko poczuje bezradnie, że jest, jak niektórzy o nim mówią, morskim potworem?



"Na głębinie" to film dotkliwie realistyczny (zwłaszcza sekwencja życia na kutrze) i jednocześnie symboliczny. Największe wrażenie robią ujęcia z głębiny, gdy płynącego Gullego oglądamy od dołu. Wygląda niczym łupina orzecha miotająca się w wodnym bezkresie. Jeśli taka nie utonie, to pewnie fale rozbiją ją o przybrzeżne skały. Kto wie, czy najwłaściwszym kluczem do tego filmu nie jest hałaśliwa piosenka, którą bohater słyszy dwukrotnie: "Ty jesteś nikim, ja jestem nikim..."? Bo to ktoś lub coś innego o nas decyduje. Na szczęście reżyser nie narzuca interpretacji, nie jest, broń Boże!, kaznodziejski.

Zadomowiony już w Hollywood Kormákur lubi opowieści ekstremalne - gdy miał 21 lat, wstrząsnął nim szokujący film Elema Klimowa "Idź i patrz" o okrucieństwach nazistów okupujących Białoruś. Teraz reżyser szykuje fabułę o nieudanej ekspedycji na Mount Everest z roku 1996. Nakręci ją głównie na islandzkim lodowcu.

Rozmowa z reżyserem Baltasarem Kormákurem

Paweł T. Felis: To prawda, że wiele lat temu poznał pan w barze prawdziwego Gudlaugura Fridthorssona?

Baltasar Kormákur: To był zupełny przypadek. Zobaczyłem go, przysiadłem się, zaproponowałem whisky. Rozmawialiśmy całą noc. Był w Islandii dobrze znany - historię jego cudownego ocalenia opisywały wszystkie media. Ale wiele osób nie wierzyło mu, szukało w całym zdarzeniu jakiegoś triku.

W pana filmie "Na głębinie" - który okazał się największym islandzkim hitem tego roku i kandydatem do Oscara - to przede wszystkim ktoś, kto nie uważa się za bohatera.

- To mnie ujęło. Traktowano go jak herosa, a on zupełnie tego nie rozumiał: "Zrobiłem po prostu, co mogłem, żeby przeżyć". Niezwykły, skromny, opanowany facet. Trochę jak z dawnych islandzkich sag o wikingach.

Ale jego historia zdarzyła się prawie trzydzieści lat temu. Dlaczego właśnie teraz jest dobry moment, żeby ją opowiedzieć?

- Takiego filmu nie możesz zrobić na początku swojej kariery: jest zbyt trudny produkcyjnie, zbyt drogi, zbyt ryzykowny. Czekałem więc wiele lat. Inna sprawa, że to chyba pierwszy islandzki film, który nie opowiada o antybohaterze. W ogóle jest to pierwszy islandzki film o katastrofie morskiej. Sam do końca tego nie rozumiem, to trochę tak, jakby w Polsce nikt nie zrobił filmu o stosunkach polsko-rosyjskich.

Ale bezpośrednią inspiracją był rok 2008 i finansowe załamanie.

Historia Fridthorssona jako metafora kryzysu gospodarczego?

- Tak. Zwłaszcza że po islandzku katastrofę morską i załamanie finansowe określamy jednym i tym samym słowem. Oczywiście związanym z morzem i rybami, jak wszystko w Islandii (śmiech).

Nie chciałem kręcić filmu o bankierach, którzy ukradli pieniądze i uciekli. Albo o biznesmenie, który cierpi, bo musiał sprzedać swój ulubiony prywatny samolot. Chciałem nakręcić film, który pokaże to z szerszej perspektywy. Kto zbudował ten kraj, który przyjmujemy dziś za oczywistość? Na czym polega islandzki fenomen, który pozwala nam przetrwać mimo wszystko?



Dla bogatej Islandii kryzys był szczególnie dotkliwy, zwłaszcza że tam - jak pokazuje choćby słynny dokument "Inside Job" - wszystko się zaczęło.

- Jesteśmy bardzo specyficznym krajem. Zadziwiająco małym, zadziwiająco bogatym, ale też bezbronnym. Co tak naprawdę się stało? Straciliśmy trochę pieniędzy, ale - jak Gudlaugur - nie straciliśmy życia. Ostatnie lata pokazują zresztą, że finansowo odbijamy się od dna, znowu idziemy w górę. Nie neguję, że niektórym żyje się bardzo ciężko, ale czy to powód, żeby panikować?

My, Islandczycy, mamy zapisany w genach stoicyzm. Ponieważ na co dzień obcujemy z nieprzewidywalną naturą, nauczyliśmy się traktować ją na chłodno. Kiedy erupcja wulkanu niszczy wioskę, ludzie wynoszą się i żyją dalej. Kiedy człowiek, którego statek wywraca się Atlantyku, ratuje się, on może płynąć przez sześć godzin - chociaż teoretycznie jego organizm powinien tego nie wytrzymać. Podobnie jest z kryzysem finansowym: jeśli podejdziemy do tego z takim samym spokojem jak do wulkanu czy nieprzewidywalnych zdarzeń na wodzie, przetrwamy.

Wydawać by się mogło, że "Na głębinie" to idealny projekt dla Hollywood. Ale pan zarzekał się od początku, że nie chce robić kina w rodzaju "Gniewu oceanu".

- W którym grał mój przyjaciel Mark Wahlberg... Muszę przyznać, że takie filmy jak "Gniew oceanu" wywołują w Islandii śmiech. Nikt nie zachowuje się tak podczas sztormu, nikt tak czule i romantycznie nie żegna się z bliskimi... To po prostu głupie. Zdecydowanie lepszy i bliższy był mi "Okręt", który Petersen zrealizował wiele lat wcześniej. Problem takich filmów polega głównie na tym, że szuka się tematów zastępczych. Jak w "Titanicu" - skoro mamy historię o statku, który idzie na dno, scenarzysta bardzo chce coś zbudować. Najlepiej historię miłosną. No, na moim statku mogłaby to być co najwyżej gejowska love story, bo kobiet tam nie było. Ale to byłby zupełnie inny film.

Na początku powiedziałem sobie: żadnego emocjonalnego porno. Nie interesuje mnie prywatne życie Fridthorssona. Jeśli rozmowy na statku, to zwyczajne, o niczym, jak w życiu. Jeśli przyroda - to normalna, codzienna, do której jesteśmy w Islandii przyzwyczajeni. I przez to groźna. Jak najwięcej autentycznych detali, jak najbliżej rzeczywistości, którą Islandczycy znają aż za dobrze. No i bez efektów specjalnych. Oczywiście pewne rzeczy trzeba było komputerowo wyczyścić, ale to drobiazgi. Tak naprawdę wszystko było prawdziwe. Łódź, którą musieliśmy topić dwa razy, bo za pierwszym razem poszła na dno zbyt szybko. Albo dom odtworzony w trzech wersjach: przed wulkanem, w trakcie wybuchu i po.

Taki projekt to ogromne wyzwanie realizacyjne, a przecież budżet był zadziwiająco mały.

- Musieliśmy uciekać się do najróżniejszych sztuczek, chwilami wyglądało to na szaleństwo. Kiedy poprosiłem kogoś z ekipy ratunkowej, żeby sprawdził, czy aktor może pływać w lodowatej wodzie, spojrzeli na mnie dziwnie: my mamy ratować, nie narażać życia! Więc wskoczyłem sam, sprawdziłem, potem wskoczył Ólafur Darri Ólafsson. Byliśmy tak blisko natury, jak to tylko możliwe.

Finansowo był to zresztą prosty układ. Dzięki pracy w Stanach odłożyłem trochę pieniędzy i postanowiłem je wydać na ten film. Na pewno nic nie zarobiłem, ale też na szczęście niewiele straciłem - może kiedyś wyjdę na zero. Ale warto było ryzykować, bo takie filmy chcę naprawdę robić.

Udaje się panu zachować równowagę między hollywoodzkimi hitami i takimi produkcjami jak "Na głębinie"?

- Staram się. Hollywood to bardzo podstępny świat. Trzeba uważać. Tylko nieliczni - jak Milosz Forman - potrafili pracować tam na swoich warunkach i kręcić wielkie filmy. Jeszcze w tym miejscu nie jestem, bądźmy szczerzy. Ale chciałbym tam dotrzeć. To mój plan.

Pracuję głównie w Wielkiej Brytanii, chociaż za pieniądze z Hollywood. I jest mi teraz znacznie łatwiej, bo dzięki takim filmom jak "Agenci" producenci wiedzą, że włożone przez siebie pieniądze odbiorą sobie później z nawiązką. Tylko dlatego mogę przygotowywać teraz "Everest", w którym zagrają m.in. Jake Gyllenhaal i Josh Brolin. A dzięki temu filmowi będę mógł zrealizować wreszcie swój ukochany projekt o wikingach. Dyskutujemy, bo chcę kręcić w Islandii i zbudować świat, jakiego jeszcze w kinie nie widzieliśmy, ale dla producentów mój scenariusz jest na razie za mało hollywoodzki. Tylko teraz łatwiej mi ich przekonać.

Mark Wahlberg zagrał u pana w "Kontrabandzie" i "Agentach", wyprodukował też reżyserowany przez pana pilot serialu dla HBO "The Missionary". Macie jeszcze dalsze wspólne plany?

- Całkiem sporo! Poznaliśmy się przypadkiem, a dziś to mój bardzo bliski przyjaciel: jak brat, którego nigdy nie miałem. Inteligentny, przekorny, zabawny, lojalny, zupełnie niegwiazdorski. Wiele osób odnosi sukcesy w jednej dziedzinie, on w różnych. Był muzykiem, nawet jeśli można różnie myśleć o jego śpiewaniu; aktorem w filmach komercyjnych i bardziej ambitnych. Jest świetnym producentem, ale też biznesmenem z intuicją. Ludzie nie doceniają go, co chyba bardzo mu pomaga - potrafi kapitalnie zaskakiwać.

Rozmawiał Paweł T. Felis

ocenił(a) film na 5
zatracony

w mazurskim jeziorze możesz dostać hipotermii już po 15-20 minutach w wodzie, co tu mówić o oceanie czy morzu na takiej głębokości...

ocenił(a) film na 6
zatracony

183 metry strachu to bardziej horror/thriller mozna powiedziec z rekinem w roli drugoplanowej wiec musiał byc przesadzony a 47 metrów to raczej dramat z rekinami w tle i trzeba bylo ze tak powiem odebrac rekinom ta otoczkę zawziętych bestii z piekła rodem. W 183 metrach dali dupy na staracie wierzycie w cuda ze rekin majac do opędzlowania calego wieloryba orał by się kilka dni zeby jakąś dupeczkę ze skały zdejmować?

ocenił(a) film na 6
zatracony

183 metry strachu jednak lepszy, ciekawszy i lepiej zagrany no i straszniejszy

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones