"Mark - bezwzględny najemnik i Sugar - ex-oficer to dwaj przyjaciele z czasów wojny w Wietnamie. Wyruszają na poszukiwanie magicznej tabliczki z kości słoniowej. Została ona ukryta przez tajemniczą sektę w niedostępnej świątyni. Znowu Wietnam... W wyprawie bierze również udział młody Chińczyk, specjalista w dziedzinie walk Wschodu. Wyznawcy dziwnych kultów, magiczne obrzędy, piękne kobiety, brawurowe akcje, dynamiczne walki, to wszystko gwarantuje doskonałą rozrywkę... szczególnie dla miłośników nieoczekiwanych i niebanalnych rozwiązań".
Sztuką jest stworzyć zachęcający opis filmu, nie odbiegając za dużo od fabuły. Tym razem się udało, opis prawie trzyma się tego, co jest zaprezentowane w filmie, ale i tak lepiej się to czyta, niż ogląda.
Zatem, zgodnie z zapowiedzią, Mark i Sugar na zlecenie pana Chang'a (pewnego starego Chińczyka, który nie wygląda jak Chińczyk) wybierają się do Wietnamu po tabliczkę, rzekomo zawierającą spis jego przodków. Tylko ciekawe, co ona robi w rekach pewnej sekty, z siedzibą w "Piekle, z którego się nie wraca"? To już naszych drogich najemników nie obchodzi. Aha, i tabliczki nie mogą dotykać świętokradcze ręce Ludzi Zachodu, stąd na trzeciego jedzie sługa Chińczyka. Po drodze muszą przedrzeć się przez dżunglę i pokonać dziesiątki przeciwników z armii Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Po dotarciu do "piekła" w ich ręce wpada łódź, na znak zakazanej strefy, ze szkieletem w środku, a na drugim brzegu "coś" siedzi w krzakach, a potem łazi za nim, "coś", czego kule się nie imają. Jak się później okazuje, to fantom - emanacja psychiczna mnicha z świątyni (pewnie dlatego brak w odzieniu dziur po kulach). O, przepraszam, świątynia okazuje się jaskinią. Teraz czas na piękne kobiety. Niestety, jest tylko jedna dama w potrzebie - mnisi właśnie planują złożyć ją w ofierze. Bohaterowie ruszają w sukurs, i przy okazji wydzierają z rąk sekty cel misji. Przy okazji wychodzi na jaw, że to wcale nie spis przodków, a magiczna tabliczka, dająca czarnoksięską moc, i Mark woli się nią sam zająć. Po jej stracie mnisi padają jak muchy pod ogniem starych dobrych karabinów maszynowych, a brodaty kapłan-czarownik swoimi sztuczkami nie jest w stanie powstrzymać bohaterów, choć trochę mocy mu zostało.
Po zakończonej sukcesem, i nadal bez strat, ucieczce z dżungli opanowanej przez sektę, kolejna niespodzianka: wybawiona dziewczyna to nikt inny, jak ostania "strażniczka niebiańskiego pokoju", która stała mnichom na przeszkodzie w pełnym wykorzystaniu czarnoksięskiej mocy.
Cała czwórka dociera do czekającego helikoptera, ale wiadomo, najtrudniej na ostatniej prostej: akurat teraz armia wietnamska podejmuje kolejną próbę rozwalenia Mark'a i Sugar'a, a do tego zdradziecki chiński pomocnik wykorzystuje okazję, żeby wyrolować towarzyszy i samemu uciec z łupem.
Teraz wychodzi na jaw, że panu Chang'owi wcale nie chodziło o przodków, ani o pieniądze (nie zapłacił drugiej raty za misję), ale o władzę. I to nie byle jaką, bo nad światem. Umożliwi mu to czarnoksięska moc płynaca ze zdobytej z takim trudem tabliczki.
Nasi bohaterowie jednak nie są w ciemię bici: wyprowadzając w pole wietnamskich przeciwników, uciekają z Wietnamu i zgłaszają się do złego Chińczyka po zaległą wypłatę, no i trzeba uratować świat przed żądnym władzy czarnoksiężnikiem. To nie problem, przecież mają ze sobą "strażniczkę". Niestety, ginie w domu Chang'a. Nie ma już ratunku? Ależ skąd, bo jej miejsce zajmuje namaszczony przez umierającą Sugar, bo "ma wszystkie cechy, żeby pełnić te rolę". Chang tymczasem zbiega na swój jacht motorowy, ale nie wiadomo dlaczego nie odpływa, tylko czeka na ścigającyh go wierzycieli, którzy ratują świat i przy okazji zgarniają forsę.
To tyle, gwoli przybliżenia fabuły. Film to skrzyżowanie Indian'y Jones'a, Rambo i Fifty/Fifty (późniejszy co prawda) w wersji naiwnej i ubogiej, do tego nie pozbawionej absurdalnych zwrotów akcji i pomysłów scenarzysty. Mimo to "Raiders of the Magic Ivory" ogląda się bez znudzenia, a to za sprawą szczęśliwie dobranej muzyki, która zdecydowanie poprawia odbiór filmu. Za to bohaterowie nie wyglądają przekonująco w roli twardzieli-najemników, widok mnichów przywodzi na myśl dzikich Indian-kanibali południowoamerykańskich, a wojsko wietnamskie jest nieudolne aż do karykatury. Choreografia walk do bani, zwłaszcza finałowa walka miedzy Sugar'em (z lekkim brzuszkiem) a wysportowanym chińskim pomocnikiem z wyprawy po tabliczkę - woła o pomstę do nieba. Tak jakby reżyser chciał jak najszybciej zakończyć film, co też czyni.