Ja to bardziej widziałem tak: Clyde wysadza ratusz, po czym wysyła do prasy nagranie, w którym przyznaje sie do wszystkiego, wymienia nieścisłości w prawie, które pozwalają na uniewinnianie morderców, mówi żeby wszyscy to przemyśleli, a jego misja zostaje zakończona. Świat jest w szoku, prasa jedzie równo po wszystkich rządzących, dochodzi do zmian systemu sądowego. Clyde idąc na zastrzyk/krzesło elektryczne idzie z uśmiechem na ustach (jakaś epicka muza w tle), bo wie, że osiągnął to co chciał. Przed śmiercią mówi jakiś konkretny tekst (jupikajej maderfaker) i ginie poświęcając się dla przyszłości narodu, którego sądy będą pracować wreszcie tak jak powinny.
PS: z tym jupikajej maderfaker to tylko tak przykładowo, of kourse ;) w każdym razie chodziło o coś takiego jak np: w Prestiżu
"-twoje ostatnie słowo,
-Abrakadabra"
i dup koniec filmu ;)
Ja nie mam swojej wizji idealnego zakończenia, ale to, jakie jest w filmie, skopali... To było coś w stylu: ej, zróbmy film akcji, w którym pokażemy jednocześnie dramat człowieka, kiedy prawo czasem zawodzi i jak ten wkurzony człowiek może na to zareagować... po czym na koniec zmiana o 180 stopni: "nie no, kichamy przesłanie tego filmu, które pierwotnie zaplanowaliśmy, przecież w amerykańskim filmie nawet kiedy prawo źle działa, to przedstawiciel owego prawa i tak zawsze musi być bohaterem". A z głównego bohatera walczącego o udowodnienie jakiejś racji zrobili pozbawionego skrupułów mordercę-szaleńca, szkoda.
I takie zakończenie o jakim pisze MeyerLansky było by o niebo lepsze od tego, które zobaczyliśmy w filmie. Szczerze mówiąc jestem totalnie zawiedziona końcówką filmu.
I nie wiem jak Wy, ale ja już po tym całym filmie w ostatniej scenie, w której występuje córka Nicka miałam wrażenie, że zaraz jej ta wiolonczela wybuchnie, albo stanie się coś w podobnym stylu.. tak na sam koniec ;p